Pieniądze można zarobić dosłownie na wszystkim. Nawet na kurzych łapach, muchach tse-tse czy atakującej ludzi ościstej odmianie karpia. Wystarczy tylko wiedzieć, komu wyeksportować niesprzedawalny z pozoru towar.
Udko? Pierś? Skrzydełko? Na tym polu trudno wygrać walkę o klienta z innymi producentami drobiu. Co innego... kurze pazury. Tylko od stycznia do sierpnia polskie firmy sprzedały do Azji aż 18,2 tys. ton tego towaru. Zarobiły na tym 16 mln dolarów. Głównym odbiorcą kurzych łap są Chińczycy, którzy uważają je za przysmak. To rzadki przypadek, gdy na eksport idzie okrągłe 100 proc. krajowej produkcji. Gdyby nie chińscy smakosze, kurze łapy trzeba by wyrzucać, bo w Polsce niewiele osób chce na nie patrzeć, a co dopiero jeść.
To zresztą niejedyny przykład dziwacznego hitu eksportowego z Polski. Kilka lat temu wielką furorę na świecie zrobił krzemień pasiasty zwany polskim diamentem (ponieważ jest niesłychanie twardy i trudny w obróbce), który występuje tylko w jedynym miejscu na świecie – w okolicach Sandomierza. Przez lata traktowany był wyłącznie jako pozostałość po wydobyciu wapienia czy piaskowca. Stopniowo z krzemienia rezygnowały nawet służby drogowe używające go w przeszłości do utwardzania sandomierskich dróg. Aż do momentu, gdy plotkarską prasę obiegła informacja, że egzotyczny kamień z Polski nosi była wokalistka Spice Girls i żona Davida Beckhama Victoria. Wówczas przed krzemieniem i jego posiadaczami zarysowały się zupełnie nowe światowe perspektywy. Biżuterię z polskim diamentem wypuściła na zagraniczne rynki znana firma jubilerska W. Kruk.
Inne kraje też mają swoje eksportowe specjalności. Już w latach 70. rząd Wielkiej Brytanii reperował nadwyrężony budżet, sprzedając światu muchy tse-tse wyhodowane w laboratoriach uniwersytetu w Bristolu. W świat poszło 112 tys. insektów. Wśród klientów były nawet państwa Trzeciego Świata, które mogły prowadzić na importowanych muchach własne eksperymenty w poszukiwaniu lekarstwa na przenoszoną przez te owady śpiączkę afrykańską.
Z kolei Tajowie zalewają świat akcesoriami dla profesjonalnych... magików. Jak to w biznesie, oczywiście nie wszystkie dziwne przedsięwzięcia wypalają. Na przykład z końcem października rząd Armenii zawiesił program przemysłowego eksportu żab do Francji i Włoch. W przeciwieństwie do ormiańskich raków, pstrągów i jesiotrów żaby z Erywania i okolic nie odpowiadają europejskim podniebieniom.
Jednak tytuł najsprytniejszego przedsiębiorcy należy się bez wątpienia firmom z okolic Chicago, które zaczęły zarabiać na reeksporcie karpia azjatyckiego, od kilku lat terroryzującego mieszkańców amerykańskiego stanu Illinois. Ryba pojawiła się w okolicznym systemie rzecznym w latach 90. przypadkiem, jako pasażer na gapę w lukach wielkich statków transportowych. Brak naturalnych drapieżników spowodował, że karp zaczął się mnożyć na potęgę. Nie dość, że potrafi skakać i atakuje okolicznych wędkarzy, to jeszcze pożera inne ryby. Jego inwazja jest od kilku lat ważnym tematem debaty publicznej w okolicach Wielkich Jezior. Istnieje bowiem realne zagrożenie, że karp naruszy stabilność ekosystemu tamtejszych zbiorników wodnych, którego wartość szacuje się na 7 mld dol. Nieproszonego gościa próbowano najpierw zjeść, ale jako zbyt oścista ryba nie przypadł Amerykanom do gustu. Usiłowano więc wymordować, koszty były jednak zbyt duże. Najnowszym pomysłem jest więc wysyłanie karpia z powrotem do Azji. Okazało się bowiem, że Chińczycy własne zasoby przełowili, lecz nadal chętnie widzieliby rybę na swoich talerzach. Eksport ruszył więc pełną parą. Szacuje się, że w tym roku obroty sięgną 14 tys. ton.