Bezprecedensowy spór o markę handlową. Słynny bokser Dariusz Michalczewski zablokował sprzedaż napoju energetycznego Tiger. Pięściarz wnosi o należne mu 12 milionów złotych.
To, że Dariusz Michalczewski był cały czas naładowany energią i gotowy do boksowania się z FoodCare, jasne było od dawna. Bo walka toczyła się o znacznie większe pieniądze, niż słynny Tiger mógł zdobyć na ringu. W wartym rocznie ponad 800 mln złotych rynku napojów energetycznych firmowany przydomkiem sportowca drink ma 30-proc. udział. Już chwilę po pojawieniu się na rynku w 2003 roku zepchnął do narożnika niekwestionowanego lidera – rozpoznawalnego na całym globie austriackiego Red Bulla – i nie dał sobie odebrać mistrzowskiego pasa aż do dzisiaj.
Trudno powiedzieć, ile smaku, a ile marketingu jest w puszce napoju energetycznego, ale bez dobrej nazwy i chwytliwej kampanii Tiger pewnie nie smakowałby rynkowi tak jak smakuje. Imponująca, kariera FoodCare, producenta napoju, któremu udało się przejąć od Red Bulla większość polskiego rynku, została zachwiana decyzją gdańskiego sądu. Zgodnie z wyrokiem produkcję Tigera komornik zabezpieczył na wypadek roszczeń Dariusza Michalczewskiego (Tigera). Mistrz świata wagi półciężkiej w boksie, który swego czasu dał twarz i rozgłos napojowi, twierdzi, że czuje się oszukany.
– Nie pozwolę się traktować jak zwierzak w klatce. Prawo jest po mojej stronie – mówi „DGP” Dariusz Michalczewski.
Michalczewski był związany z FoodCare od 2003 r. Swój pseudonim Tiger wcześniej zastrzegł w urzędzie patentowym. Od trzech miesięcy spółka nie płaci mu jednak za licencję. Według wyliczeń Tomasza Wolsztynka z Fundacji Darka Michalczewskiego „Równe Szanse”, FoodCare zalega bokserowi 12 mln zł.
Konflikt zaczął się w 2008 r. kiedy, to firma próbowała przerejestrować na siebie znak „Tiger” w urzędzie patentowym, wydobywając, jak twierdzi Wolsztynek, podstępem pełnomocnictwo od Dariusza Michalczewskiego.
Gdy sprawa wyszła na jaw, Michalczewski zażądał wydania dokumentów złożonych w urzędzie patentowym. FoodCare odmówił i w 2010 r. przestał płacić fundacji Michalczewskiego. Mało tego, mówi Wolsztynek, zażądała zwrotu należności za rok, tłumacząc, że od 2009 nie posługuje się już tym znakiem. Nowy znak to „Black Tiger”. Michalczewski oprotestował jednak nową markę, twierdząc, że łamie ona zasady uczciwej konkurencji. Sąd uznał rację boksera.
Dziś Tiger ma ponad 30 proc. udziału w rynku napojów energetycznych, wartym 800 mln zł. Oznacza to sprzedaż 100 mln sztuk rocznie. To plasuje go na pozycji niekwestionowanego lidera na polskim rynku. Przedstawiciele firmy FoodCare byli wczoraj nieuchwytni.

100 mln do wypicia

Średnia cena litrowej butelki Tigera w sklepie oscyluje wokół czterech złotych, a FoodCare sprzedaje rocznie 30 milionów litrów napoju (cały rynek to 100 mln litrów rocznie). Wystarczyłoby zatem, aby z każdego sprzedanego litra Michalczewski otrzymywał 10 proc. prowizji, a jego majątek powiększałby się w tempie miliona złotych miesięcznie.
– Włodarski mógł przeczuwać, że przegra proces z Michalczewskim, dlatego w tym roku wypuścił na rynek nowy drink o nazwie n-gine i do jego promocji zaangażował samego Roberta Kubicę – twierdzi osoba z bliskiego otoczenia FoodCare.

Ogromne straty firmy

Po ośmiu miesiącach kampanii reklamowej, na którą poszło 1,5 mln euro, n-gine zdobył 3 proc. udziałów w rynku. Branża oceniła ten wynik jako średni. Znacznie lepiej Włodarskiemu idzie na rynku napojów izotonicznych – należąca do FoodCare marka 4move (sponsor reprezentacji Polski w piłce nożnej) ma 15-proc. udział w rynku. Możliwe jednak, że nawet ona nie zdoła uchronić firmy przed poważnymi kłopotami, bowiem odebranie praw do Tigera oznacza dla niej ogromne straty – w szacowanych na około 500 mln złotych tegorocznych przychodach firmy ok. 20 – 30 proc. stanowią wpływy ze sprzedaży napoju (oprócz niego do spółki należą także takie marki, jak Fitella i Gellwe). Cóż, biznes jest jak sport – nie zawsze się wygrywa.
Co narusza umowę licencyjną
Prof. Ewa Nowińska
kierownik Katedry Prawa Mediów i Reklamy w Instytucie Prawa Własności Intelektualnej UJ
Licencja jest rodzajem umowy, która może upoważniać do korzystania ze znaku towarowego. Treść tego kontraktu wyznacza zwłaszcza zakres uprawnień licencjobiorcy. Jeżeli dokonuje on ich przekroczenia, narusza udzieloną mu licencję.
Bardzo ważne jest określenie, co stanowi przedmiot umowy licencyjnej. W omawianym przypadku musiała ona precyzyjnie wskazywać, w jakim zakresie uprawnia do korzystania ze znaku towarowego. W interesie licencjodawcy było uprawnienie do korzystania z określonego wyglądu znaku towarowego wskazanego w umowie. Jeżeli licencjobiorca wybrał sobie z niego poszczególne elementy, to naruszył umowę licencyjną. Licencja może być bowiem udzielona na znak w określonej grafice. Możliwe jest jednak zastrzeżenie, że licencjobiorca może wybierać elementy znaku za uprzednim powiadomieniem licencjodawcy.
Konsekwencje naruszenia znaku towarowego są wskazywane w umowie licencyjnej. Tak też zapewne było w tej sprawie. Skutkiem naruszenia może być obowiązek zapłaty kary umownej bądź też odpowiedzialność na podstawie przepisów kodeksu cywilnego.
Jeżeli w omawianej sprawie sąd udzielił zabezpieczenia, to oznacza, że roszczenie uwiarygodnione było w dostatecznym stopniu. Teraz spór przesunie się w kierunku ustaleń, jaki był zakres uprawnień płynących z umowy licencyjnej dla licencjobiorcy.