Nie tylko w Polsce, ale także za granicą nie brakuje ludzi skłonnych wydać na wykonany z chirurgiczną precyzją model pociągu czy samochodu od kilkuset do kilku tysięcy złotych.
Stoi na stacji lokomotywa. Nie jest jednak – jak ta z bajki Brzechwy – ani ciężka (waży zaledwie 850 gramów), ani wielka (ma niespełna 24 cm długości), ani nie spływa z niej pot. Ten lał się za to strumieniami z czoła człowieka, który ją wykonał – Anatola Gacka. Wraz ze swoimi współpracownikami przez kilka tysięcy godzin najpierw dokładnie badał dokumentację oryginalnego parowozu O149 z lat 50., a potem pieczołowicie wykonywał jego miniaturowy model z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. I nie znosi, gdy dzisiaj ktoś nazywa jego dzieło fajną zabawką. – Lokomotywa składa się z ponad 850 oddzielnych części wykonanych ręcznie przy użyciu różnych, często bardzo zaawansowanych technologii. Pomniejszenie ich w stosunku do oryginału aż 87-krotnie wymagało chirurgicznej precyzji – opowiada. Dodaje, że w modelu O149 idealnie odwzorowano nawet trzyczęściowy kocioł z zaworami, rurami zasilającymi oraz całą resztą instalacji. Ta modelowa chirurgia ma oczywiście swoją cenę – model O149 kosztuje 2,5 tys. dolarów, czyli ponad 7 tys. zł.

Modele to nie zabawki

Parowóz stał się popisowym i najdroższym dziełem należącej do 47-letniego Gacka manufaktury Tololoko mieszczącej się w Bielsku-Białej. Jednak pełny asortyment firmy jest znacznie szerszy. Obejmuje kilkadziesiąt miniaturowych modeli lokomotyw i wagonów, produkowanych w PRL-u samochodów, a nawet wozów wojskowych i ciągników rolniczych. Najnowsze dziecko zespołu Gacka to właśnie miniatura traktora – Ursus C-325 – wzorowanego na oryginale z 1957 roku. Limitowana produkcja ograniczona będzie do zaledwie 50 egzemplarzy. Temu, kto nie załapie się na gotowy model, pozostanie kupno zestawu do samodzielnego montażu, dostępnego od stycznia przyszłego roku. Nie będzie jednak można go kupić, podobnie jak i innych pojazdów Tololoko, w żadnym sklepie z zabawkami. Z prostego względu – nie są one, tak jak tradycyjne miniaturowe samochodziki, przeznaczone dla dzieci. Kolekcjonują je ludzie, których szef Tololoko określa mianem koneserów. – Wiedzą, że nie kupują kawałka metalu, lecz wyjątkowy produkt, w wykonanie którego włożono nie tylko mnóstwo pracy, lecz także pasję, serce i duszę – mówi. I, jak się okazuje, ludzi skłonnych wydać na miniaturowy model od kilkuset do kilku tysięcy złotych nie brakuje nie tylko w Polsce, lecz także za granicą.
Ponad 60 proc. swojej rocznej, wynoszącej około tysiąca egzemplarzy, produkcji Tololoko wysyła na Zachód. Jej małe arcydzieła kupują kolekcjonerzy z Niemiec, Francji, Austrii, ze Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, a nawet z Argentyny. Gdy w lutym tego roku na targach Spielwarenmesse w Norymberdze manufaktura zaprezentowała miniatury syreny, warszawy, fiata, a nawet ciężarowe stary i jelcze, nie mogła opędzić się od klientów gotowych nabyć od ręki jej produkty. – Mimo że znam tę branżę od dobrych paru lat, entuzjazm, z jakim zostaliśmy przyjęci w Niemczech, mocno mnie zaskoczył – przyznaje Gacek.
Nasi zachodni sąsiedzi wyróżnili Tololoko już trzy lata temu. Miniaturowy model transportera opancerzonego Rosomak 8x8 AFV tak wiernie odwzorowuje oryginał wojskowego pojazdu, że niemiecki magazyn „Modell Fan” uznał go za model roku 2007. Tym samym Tololoko zostało ustawione w jednym szeregu z tak znanymi i poważanymi na całym świecie markami jak niemiecka Mikro-Metakit i Bockholt-Lokomotiven czy szwajcarska Fulgurex bądź Lemaco.
Gacek mówi, że jest pasjonatem, który stara się uratować od zapomnienia polską motoryzację i rodzimą myśl techniczną, lecz nie w takiej formie, jak robią to Chińczycy zalewający nasz rynek tanimi, nędznie wykonanymi miniaturami polonezów czy fiatów 125p. Pojazdy od Tololoko nie są tanie, za to wykonane – jak mawia sam szef firmy – ze szwajcarską precyzją. Jednak gdy osiem lat temu zakładał przedsiębiorstwo, nie myślał o samochodach, lecz głównie o lokomotywach. W 2002 roku odzyskał katalog europejskich modeli kolejowych. – Dostałem go w 1969 roku od dziadka, a później pożyczyłem koledze z klasy. Już o nim zapomniałem, a tymczasem trafił do mnie na powrót w najmniej spodziewanym momencie – mówi. Wraz z katalogiem wróciły wspomnienia – jak z ojcem i dziadkiem na stole pingpongowym budował makietę kolejową albo sklejał tupolewy i iliuszyny.
Po raz pierwszy postanowił przekuć pasję w zawód w 1989 roku, tuż po wprowadzeniu w życie ustawy Wilczka. Otworzył wtedy sklep modelarski w Bielsku-Białej. Sprowadzał towar z zagranicy i sprzedawał go zarówno detalicznie, jak i hurtowo, np. szkołom. Nie narzekał, dopóki nie zorientował się, że... nikt nie prowadzi mu księgowości. – Kompletnie nie dopilnowałem finansów – przyznaje szczerze. To spowodowało, że musiał oddać fiskusowi większość zarobionych pieniędzy i w 1991 roku zbankrutował. Później handlował aparatami fotograficznymi w Czechach, następnie przekwalifikował się na agenta ubezpieczeniowego, a w drugiej połowie lat 90. założył firmę zajmującą się sprzedażą komputerów.

Sterty papierów do wypełnienia

Obecnie Gacek wraz ze swoim zespołem spędza po kilka godzin dziennie na planowaniu i wdrażaniu do produkcji nowych modeli. Choć akurat w tym wypadku słowo „produkcja” jest nie na miejscu, ponieważ każdy egzemplarz pojazdu wykonuje się i maluje ręcznie. Najwięcej czasu zabiera jednak jego zaprojektowanie. Najpierw zespół gromadzi dokumentację fabryczną oryginału, w której podane są dokładne wymiary poszczególnych części. Niekiedy, szczególnie w przypadku starych parowozów, trzeba sięgać do historycznych zbiorów oraz posiłkować się fachową prasą z tamtego okresu. Kiedy to możliwe, fachowcy z Tololoko odbywają jazdę testową oryginałem, przy okazji fotografując, mierząc i analizując budowę wszystkich elementów. Później przez kilkadziesiąt godzin ślęczą nad deskami kreślarskimi, dbając o to, by każdy element miniatury był dokładnie 87 razy mniejszy od oryginału.
– Do momentu kulminacyjnego dochodzimy niemal identycznie jak „modelarze” starożytni. Woskowy prototyp okleja się gipsem, a powstałą w ten sposób formę wypełnia płynnym metalem – opowiada szef Tololoko. Dalsze prace skupiają się na dopieszczaniu poszczególnych części – skrawa się je, toczy, cyfrowo frezuje, wykonuje odlewy z żywicy poliuretanowej. Do wykonania najdrobniejszych elementów jest wykorzystywana skomplikowana metoda fototrawienia – odpowiedni kształt zostaje wytrawiony za pomocą środków chemicznych w kawałku blachy miedzianej lub mosiężnej. Później całość jest precyzyjnie montowana.
Ten pracochłonny biznes ma jednak zasadniczą wadę – jest mało opłacalny. – Działamy na granicy rentowności – przyznaje Anatol Gacek. Choć nie chce zdradzić przychodów firmy, można przyjąć, że przy produkcji tysiąca modeli rocznie wynoszą one około miliona złotych. Znaczną część tych pieniędzy pochłania jednak zatrudnienie fachowców oraz skomplikowane metody produkcji miniaturowych części. Z kolei marże na same produkty są niewielkie. – Gdybyśmy je zwiększyli, rozjechałaby nas zachodnia konkurencja – zaznacza szef Tololoko. Najbardziej ubolewa nad tym, że podobne firmy z Niemiec czy ze Szwajcarii pracują w znacznie lepszych warunkach – jak to określa – biurokratyczno-podatkowych. – U nas są one fatalne. Utrudniają życie, spowalniają rozwój, hamują inwestycje. – Zamiast projektować nowe modele, muszę wypełniać sterty papierów – twierdzi. Dodaje, że z tego powodu poważnie rozważa przeniesienie działalności do Niemiec. Podobno przeprowadzkę do siebie zaproponowały mu już dwa landy – Saksonia i Brandenburgia. Gotowe są powitać Tololoko nie tylko z otwartymi rękami, lecz także drzwiami na lokalnych uniwersytetach, skąd firma mogłaby czerpać pomoc naukową i wykwalifikowaną kadrę. Ponadto manufakturze obiecano preferencyjne stawki podatkowe.
Zamknęliśmy bielską Fabrykę Samochodów Małolitrażowych, niedługo pożegnamy żerańską Fabrykę Samochodów Osobowych, a Fabrykę Samochodów Miniaturowych prawdopodobnie wypędzimy z kraju. Okazuje się, że nawet prowadzenie biznesu w skali mini rodzi u nas maksi problemy.