Ciąć wydatki, zmniejszać deficyt, nie bać się radykalnych kroków – namawiają ekonomiści, których poprosiliśmy o ocenę założeń budżetowych na 2011 rok. Dziś ma je przyjąć Komitet Stały Rady Ministrów.
Resort finansów szacuje, że wzrost gospodarczy w przyszłym roku wyniesie 3,5 proc., a inflacja 2,3 proc. I do samych założeń nikt nie zgłasza zastrzeżeń. – Są w miarę rozsądne – komentuje były minister finansów Mirosław Gronicki.
Te 3,5 proc. wzrostu to o jeden punkt procentowy mniej, niż rząd założył w planie konwergencji. Ale i tak osiągnięcie takiego wzrostu PKB, choć realne, może być dość trudne – jeśli weźmie się pod uwagę cięcia w krajach UE, które mogą się odbić na dynamice naszej gospodarki.

Ciąć i płakać

To oznacza jedno: rząd powinien rozważyć poważne cięcia, inaczej trudno będzie zmniejszać deficyt. Ale jednorazowe jego zmniejszenie to jeszcze zdecydowanie za mało. – Dopiero jak będzie widać, że deficyt ma silną tendencję spadkową także w następnych latach, będzie to oznaczało, że udało się uzdrowić finanse publiczne – komentuje Jakub Borowski, główny ekonomista Invest-Banku. – Najważniejsze jest zmniejszenie deficytu, wszystkie inne cele schodzą na bok.
W tej chwili cały sektor finansów publicznych ma wydatki o 100 mld zł większe od dochodów i w przyszłym roku ten deficyt powinien zostać zmniejszony od minimum 10 do 30 mld zł.
Zdaniem byłego ministra finansów Mirosława Gronickiego przy założonym wzroście gospodarczym podatkowe dochody budżetu wzrosną o 10 do 13 mld zł. To za mało, by obyło się bez cięć, zwłaszcza że z mocy prawa rosną wydatki sztywne. Emerytury i renty są waloryzowane, większe będą dotacje do KRUS, nie mówiąc o wzroście wydatków na wojsko.
Dlatego rząd będzie musiał szukać oszczędności dosłownie wszędzie. – Trzeba przeglądać budżet pozycja po pozycji ze świadomością, że jakiekolwiek cięcia wydatków będą się wiązały z protestami zainteresowanych rentą z KRUS czy becikowym – mówi prof. Witold Orłowski. W ten sposób można uzbierać kilka miliardów.
Takich pozycji do cięcia znalazłoby się kilka: można odsztywnić wydatki na wojsko, zmniejszyć zasiłki chorobowe i pogrzebowe, zastanowić się nad zmniejszeniem tempa waloryzacji rent i emerytur, zamrozić płace w budżetówce i zmniejszyć w niej zatrudnienie.



Zepsuta kiełbasa wyborcza

Brzmi groźnie, ale bez reform grozi nam gorszy scenariusz: zmniejszenie zaufania rynków finansowych do Polski, wskutek czego rating naszego kraju zostanie obniżony, kurs złotego znów zacznie się huśtać, stopy procentowe pójdą w górę, wzrost gospodarczy zwolni, a to pogłębi problemy w finansach publicznych.

Radykalne kroki

Dlatego właśnie konieczne są kroki radykalne, bo jeśli nie zostaną wykonane, to wówczas rząd musi ruszyć drugą stronę – czyli dochody – a to oznacza podniesienie podatków i parapodatków, takich jak VAT czy składka rentowa. – Nie da się skonstruować budżetu z deficytem wyraźnie poniżej 40 mld zł bez podniesienia podatków – uważa Jakub Borowski.
Ale to nie koniec. Restrykcyjny budżet to jedno, ale musimy także dać sygnał rynkom światowym, że Polska będzie kontynuować reformy strukturalne, np. zdrowotne i emerytalne. To oznacza wyrównanie i podniesienie wieku emerytalnego, zmiany w emeryturach mundurowych i KRUS. Bo choć nie dają one korzyści natychmiast, to chronią przed poważnymi kłopotami za kilka lat. Inaczej problemy, które mamy teraz, jeszcze się pogłębią.
Jest tylko jeden problem: mamy rok wyborczy. I rząd boi się, że za zbyt dotkliwe dla obywateli reformy wyborcy ukarzą ich przy urnach. Ale mogą zrobić to samo, jeśli reform nie będzie.
To pretensja zarówno do rządzących, jak i opozycji: nie ma w Polsce klimatu do zmian, bo reformy są wykorzystywane do politycznej gry.