Farma wiatrowa jest droga w budowie i choć odznacza się wysoką rentownością, to koszt jej budowy długo się zwraca. Ale za to jest dość bezpieczną inwestycją.
Budowa farmy wiatrowej kosztuje dziś średnio, w przeliczeniu na 1 megawat (MW) mocy, 1,7 mln euro. To dużo, biorąc pod uwagę, że elektrownia wiatrowa z prawdziwego zdarzenia ma moc co najmniej 10 MW.
– 75–80 proc. wszystkich wydatków to koszt zakupu samej turbi ia Energetyki Wiatrowej (PSEW).
Na pocieszenie można powiedzieć jedynie, że producenci oferują w tej cenie także montaż i postawienie wiatraka.
Turbiny dużo kosztują, bo wbrew pozorom są bardzo zaawansowane technologicznie i drogie w konstrukcji.
– Jeszcze rok temu, gdy chciało się kupić turbinę wiatrową, trzeba było na nią czekać dwa lata od złożenia zamówienia, a czasem nawet dłużej. Producenci nie nadążali za zamówieniami. Dziś czeka się „tylko” rok – mówi Jarosław Mroczek.
Główną przyczyną tej poprawy wcale nie jest kryzys, ale spadek zamówień w Stanach Zjednoczonych. Parę lat temu sprzyjające przepisy doprowadziły do boomu energetyki wiatrowej w USA. Boom już się skończył, bo tamten rynek zaczął się nasycać. Drugim najpoważniejszym wydatkiem jest transport turbin, który może stanowić nawet jedną dziesiątą wszystkich kosztów. Dlaczego tak dużo? Bo turbiny są ogromne, rozpiętość jednego skrzydła sięga 50 m, a z naczepą do jej transportu nawet 70 m. By dowieźć ją na miejsce, często trzeba przerabiać zakręty dróg, robić specjalne objazdy, a nawet budować nowe mosty. To pochłania mnóstwo pieniędzy.
Reszta kosztów to wykonanie projektów, raportów środowiskowych, trwających wiele miesięcy badań ornitologicznych. Tylko za te ostatnie można zapłacić kilkadziesiąt tysięcy złotych, bo ornitolodzy wyczuli, że to dla nich żyła złota i śrubują stawki za swoje usługi.
O ziemi pod wiatraki, jako koszcie inwestycji, już zwykle się nie wspomina, bo mało kto ją kupuje. Większość decyduje się na dzierżawę, ale i to mocno bije ich po kieszeni. Choć pod wiatrak potrzeba bardzo mało ziemi, to wydzierżawienie gruntu pod jeden kosztuje od 20 tys. zł w górę rocznie.
Farma to w Polsce biznes na razie dość bezpieczny, bo jej właściciel nie powinien mieć problemów ze sprzedażą prądu. Dziś zakłady energetyczne mają obowiązek go odkupywać. A gdyby w przyszłości już nie musiały, to wszystko wskazuje na to, że same elektrownie konwencjonalne nie zaspokoją u nas w pełni popytu na prąd.
Wiatraki to inwestycja długoterminowa. W naszym kraju budowa zwraca się, według Polskiego Stowarzyszenia Elektrowni Wiatrowych, najszybciej po dziewięciu latach.
Wprawdzie koszty eksploatacji są niewielkie (nie powinny przekroczyć 70 tys. euro rocznie w przeliczeniu na 1 megawat tzw. zainstalowanej mocy), ale za to bardzo dużo pochłania obsługa kredytu zaciągniętego na budowę.
Na dokładkę wiatraki w polskich warunkach są dość mało efektywne, bo wystarczająco silny do produkcji prądu wiatr wieje u nas tylko przez jedną piątą roku. Bardziej i częściej wieje nad polską częścią Bałtyku, ale morskie farmy wiatrowe to gigantyczna i bardzo trudna w realizacji inwestycja.



Zielone certyfikaty

Radykalnie poprawiły się warunki dla tego biznesu. Chodzi głównie o to, że kilka lat temu państwo nałożyło na zakłady energetyczne obowiązek zakupu energii ze źródeł odnawialnych, i to z roku na rok w coraz większej ilości (specjalne, ustawowe i corocznie podwyższane progi określają, ile procent sprzedawanego w kraju prądu ma pochodzić ze źródeł odnawialnych). Dowodem na to, że zakład wywiązał się z tego obowiązku, są tzw. zielone certyfikaty, skupowane od producentów prądu z takich źródeł jak wiatr czy woda. Im więcej prądu ze źródeł odnawialnych zakłady energetyczne musiały kupować, tym bardziej rosła cena zielonych certyfikatów. Trzy lata temu kosztowały one 120 zł za 1 megawatogodzinę. Dziś trzeba zapłacić za nie już dwa razy więcej.
Dzięki certyfikatom producent energii z wiatru i innych źródeł odnawialnych sprzedaje swój prąd po dwa, trzy razy wyższej cenie niż elektrownie węglowe. I to jest podstawa opłacalności tego biznesu, którego rentowność netto przekracza dziś u nas 10 proc. A przecież o takiej stopie zysku wiele branż może tylko pomarzyć.
Jednocześnie te same certyfikaty stanowią największe ryzyko w całym przedsięwzięciu. Nie wiadomo bowiem, ile będą w przyszłości kosztować i czy państwo w pewnym momencie się z nich nie wycofa. Na przykład wtedy, gdy uzna, że ten system za bardzo podnosi cenę prądu albo że wiatraków mamy w Polsce już wystarczająco dużo i nie trzeba dalej wspierać tej branży.

Ryzyko kursowe

Inwestorzy ponoszą też ryzyko kursowe, bo wiatraki kupują za obcą walutę (w Polsce jeszcze nikt ich nie produkuje), w której też często biorą kredyt na budowę. A jak będzie zachowywał się kurs złotówki, przewidzieć przecież w dzisiejszych realiach nie sposób. Problemem może też okazać się znalezienie banku gotowego udzielić kredytu na takie przedsięwzięcie. Bo dziś nawet tak dochodowe i w miarę bezpieczne inwestycje mają kłopoty z finansowaniem.