Polska utrudnia unijne porozumienie w sprawie finansowania walki ze zmianami klimatycznymi w krajach trzecich - twierdzi część dyplomatów w Brukseli. Kraje te będą potrzebowały rocznie 100 mld euro, a część tych kosztów będzie musiała pokryć Unia Europejska.

Brukselskie źródła dyplomatyczne powiedziały w czwartek niemieckiej agencji dpa, że Polska blokuje wypracowanie przez UE wspólnego stanowiska w sprawie finansowania przedsięwzięć na rzecz ochrony klimatu w biedniejszych krajach.

Podłożem sporu jest dokładny podział obciążeń między poszczególne państwa unijne. Niemcy i inne duże kraje popierają propozycję Danii, by przy podziale tym uwzględniać łącznie potencjał gospodarczy danego państwa, ilość wytwarzanych przez nie gazów cieplarnianych i zrealizowane wcześniej redukcje emisji.

Polska stanowczo odrzuca tezę o "blokowaniu" czegokolwiek i twierdzi, że nie uchyla się od ponoszenia części kosztów walki ze zmianami klimatycznymi. "Negocjacje trwają i wierzymy, że uda się osiągnąć kompromis, który będzie do zaakceptowania przez wszystkich" - powiedział PAP w piątek polski dyplomata.

Jednak rozmówcy PAP w Radzie UE potwierdzają krytyczną opinię na temat polskiego stanowiska. "Polsce przede wszystkim chodzi o to, by nie płacić" - powiedziały PAP źródła dyplomatyczne. Twierdzą one, że przedstawiane przez Polskę argumenty są niejasne i niespójne i utrudniają dojście do porozumienia.

Zgodnie z postanowieniami szczytu w marcu, mają się tym zająć szefowie państw i rządów UE na najbliższym szczycie w Brukseli 18- 19 czerwca. Do uzgodnienia pozostają: stanowisko w sprawie metod finansowania tzw. działań łagodzących i dostosowawczych i wsparcia technologicznego krajów najuboższych; szczegóły dotyczące wkładu UE; zasady podziału obciążenia między państwa członkowskie.

"Polska chce te wszystkie sprawy uzgodnić łącznie, a nie kawałek po kawałku" - twierdzą źródła w Radzie UE, wskazując, że może to opóźnić postęp.

Polska domaga się jasnej analizy kosztów i chce wiedzieć, jak one zostaną podzielone, zanim zgodzi się na przyjęcie unijnego mandatu na konferencję w Kopenhadze. Tam w grudniu br. ma być podpisane światowe porozumienie o redukcji emisji CO2 po roku 2012 (tzw. post-Kioto). Sukces tego spotkania zależy w dużej mierze od tego, czy - i za ile - kraje rozwijające się zechcą wesprzeć wysiłki uprzemysłowionych potęg w walce ze zmianami klimatycznymi.

Polska obawia się, że na fali entuzjazmu rozmów w Kopenhadze zostaną podjęte zobowiązania, które potem będą nie do udźwignięcia przez biedniejsze kraje UE - zwłaszcza że gdyby przyjąć zasadę podziału według emisji CO2, wysokich ze względu na oparcie polskiej energetyki na węglu, Warszawa zapłaci nieproporcjonalnie dużą składkę - ok. 12 proc. Podobnie, gdyby źródłem miały być dochody ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2 na aukcjach organizowanych w poszczególnych krajach.

Polska utrzymuje, że powinien się tu liczyć przede wszystkim PKB na głowę w danym państwie. Byłoby to korzystne dla krajów Europy Środkowowschodniej, które ze względu na energetykę węglową mają stosunkowo wysoki poziom emisji na mieszkańca. Dlatego - powiedziały PAP źródła w Radzie UE - Polska, wspierana m.in. przez Rumunię i Litwę, uważa propozycję "zanieczyszczający płaci" za nie do zaakceptowania.

Przygotowaniem szczytu zajmą się we wtorek w Luksemburgu ministrowie finansów "27". W uzyskanym przez PAP projekcie wniosków końcowych spotkania zapisano, że międzynarodowy mechanizm finansowania powinien opierać się na "zdolności do ponoszenia kosztów" (ang. ability to pay), ale w połączeniu z poziomem emisji CO2. Dalej czeskie przewodnictwo zaproponowało zdanie: "Te same zasady powinny być podstawą dla udziału poszczególnych państw członkowskich UE". Dlatego Polska nie zaakceptowała projektu wniosków końcowych spotkania.

W negocjacjach Polska używa szeregu argumentów. Przypomina, że nie jest w grupie krajów, które zgodnie z obowiązującą konwencją z 1992 r. w ogóle mają obowiązek ponoszenia kosztów wsparcia krajów trzecich, natomiast zgodziła się na to dobrowolnie. Wskazuje też na to, że ponosi koszty redukcji własnych emisji - bardzo wysokie jak na kraj na dorobku.

Na razie nie wiadomo, jak wiele wsparcia w ogóle wymagają kraje trzecie. Eksperci mówią o kwotach od 20 do 200 mld euro rocznie. Według szacunków KE, do roku 2020 niezbędne inwestycje w krajach rozwijających się przekroczą 90 mld euro rocznie, a na całym świecie 175 mld euro. Projekt wniosków końcowych z wtorkowego spotkania nie wspomina o żadnej kwocie, jednak w jednym z raportów przygotowanych na obrady napisano, że chodzi rocznie o 100 mld euro do 2020 roku na inwestycje ze strony krajów rozwiniętych. Część kosztów redukcji zwraca się, bo nowe niskoemisyjne technologie zmniejszają zapotrzebowanie na drogie surowce energetyczne jak ropa czy gaz.

Zgodnie z ustaleniami marcowego szczytu, unijne porozumienie musi nastąpić "na długo" przed konferencją kopenhaską. Wiele bogatych krajów UE, w tym Dania, naciskają na kompromis już na najbliższym szczycie. Niewykluczone, że dojdzie jednak do niego dopiero na kolejnym szczycie w październiku, bowiem KE zwleka z przedstawieniem konkretnych propozycji i wyliczeń.

Za swoje postulaty Polska znalazła się na celowniku Greenpeace. Obrońcy środowiska uważają, że hamuje ona realizację unijnych zobowiązań w walce ze zmianami klimatycznymi. Organizacja opracowała zresztą własny model podziału kosztów, który w sposób progresywny łączy emisje CO2 (liczone od roku 1990) ze stopniem rozwoju gospodarczego. Wynika z niego, że Polska powinna co roku dorzucić 1,5 mld euro. Na 15 starych, bogatych krajów UE przypada ponad 30 mld (w tym Niemcy - 7 mld, Wielką Brytanię - 5 mld, Francję i Włochy - ok. 4 mld rocznie). Zdaniem Greenpeace, cała UE powinna co roku wyasygnować 34-35 mld euro, a wszystkie kraje uprzemysłowione świata - 102 mld euro rocznie.