Ograniczenia w podróżowaniu są usprawiedliwione tylko w sytuacjach wyjątkowego zagrożenia, takiego jak szalejąca pandemia. Gdyby w normalnych czasach całkowicie otworzyć granice, świat mógłby stać się nawet dwukrotnie bogatszy
/>
Polityka międzynarodowa to materia tak skomplikowana, że zrozumiała tylko dla tytanów pokroju Henry’ego Kissingera. Weźmy wojnę w Syrii. Mało kto potrafi jasno wytłumaczyć, o co w niej chodzi, kto z kim walczy i kto kogo oraz dlaczego popiera. Ja straciłem rachubę. Tracą ją już chyba także greckie patrole graniczne, jeśli chodzi o liczebność fal uchodźców napływających od tureckiej strony. Oto prezydent Turcji, Recep Erdoğan, postanowił „uwolnić” ponad 3,7 mln Syryjczyków, którzy znaleźli azyl w jego kraju, wskazując im dalszy kierunek pielgrzymki: Unię Europejską. Ta bowiem – jak głosi turecka propaganda – rzekomo zliberalizowała swoją politykę imigracyjną. Bramy raju są więc znów otwarte!
Oczywiście to wszystko bujda. Erdoğan autokarami dowozi Syryjczyków i uchodźców z innych krajów na granicę Unii – nie żeby się ich pozbyć, lecz żeby szantażem wyciągnąć z Brukseli jeszcze kilka dodatkowych miliardów euro. W 2016 r. dostał 3 mld euro w zamian za obietnicę, że uchodźców przetrzyma u siebie. Jest duża szansa, że w końcu dostanie kolejne. Uchodźcy to mięso armatnie w grze, której Erdoğan jest mistrzem.
A przecież mogłoby być inaczej. Uchodźcy z Syrii, czy jakiegokolwiek innego kraju nie muszą być dla nikogo problemem. Moglibyśmy żyć w świecie, w którym nie traktuje się ludzkich istot jak bezwartościowego narzędzia. Przeciwnie, mogliby być błogosławieństwem. Wystarczałoby po prostu zostawiać drzwi otwarte tam, dokąd chcą wejść. Otworzyć granice.
Wszyscy odwiedzają Trumpa
Jeśli ktoś teraz oburzy się, zrozumiem. Warto jednak przemyśleć sprawę. Na świecie żyje dzisiaj 7,8 mld ludzi. Co gdyby wszyscy zamieszkali na terenie Stanów Zjednoczonych? Wiem – trudno byłoby ich tam zmieścić, ale to nie jest sugestia praktyczna, lecz eksperyment myślowy. I to z zakresu ekonomii, nie logistyki.
Ciekawe, czy dojdziecie do podobnych wniosków co Bryan Caplan, jeden z najciekawszych współczesnych ekonomistów, w książce „Open Borders: Science and Ethics of Immigration” (Otwarte granice. Nauka i etyka imigracji). Jego zdaniem produkt globalny brutto wzrósłby wówczas o 80 proc. Warto uświadomić sobie skalę tego wzrostu, porównując ją do obecnego tempa rozwoju światowej gospodarki, które plasuje się na poziomie 2–3 proc. rocznie. W rok po całkowitym otwarciu granic stalibyśmy się bogatsi o ekwiwalent 20 lat wzrostu z granicami zamkniętymi. W praktyce oznacza to eliminację ekstremalnego ubóstwa, istotny rozrost klasy średniej i wyższą jakość życia dla niemal wszystkich mieszkańców Ziemi.
Caplan tłumaczy ten fenomen w prosty sposób. Praca ludzka to zasób ekonomiczny. Można wykorzystywać go lepiej lub gorzej. W świecie, w którym podróżowanie i osiedlanie się w wybranym miejscu jest ograniczone czynnikami politycznymi, wykorzystanie zasobów pracy jest nieoptymalne. Ludzie są produktywni znacznie poniżej swojego potencjału. Gdyby pozwolić im wszystkim zamieszkać w USA, które globalnie zajmuje 7. miejsce pod względem produktywności (w ciągu godziny Amerykanin wypracowuje średnio ok. 71 dol.), potencjał ten realizowaliby w znacznie większym stopniu. „Rozważmy emigrację niewykwalifikowanych robotników z Port-au-Prince na Haiti do Miami. U siebie zarabiają 1 tys. dol. rocznie. W Miami bez problemów zarobiliby rocznie 25 tys. dol. Jak to możliwe? Ich produktywność wzrośnie, ponieważ USA to lepsza polityka publiczna, lepsze techniki zarządzania, lepsze technologie itd. Powodem, dla którego Haitańczycy cierpią biedę, nie jest to, że są Haitańczykami, lecz to, że wciąż mieszkają na Haiti” – pisze Caplan.
Rzecz jasna, nigdy nie stanie się tak, że po otwarciu granic wszyscy przeniosą się do USA, nawet gdyby Stany były wielkości Rosji i Chin razem wziętych. Ludzie wybierają swoje miejsce do życia także z innych powodów niż zarobki. I Caplan temu nie przeczy. Ponadto ci, którzy po otwarciu granic zdecydowaliby się na emigrację z Haiti, Wietnamu czy Polski, wybieraliby różne gospodarki. Niektórzy wyjechaliby do USA, niektórzy do Irlandii (najbardziej produktywny kraj świata), a niektórzy – np. ze względu na swoje zamiłowanie do czerwonego trunku – wybraliby Francję. Byłaby także grupa osób, których produktywność wzrosłaby po emigracji do krajów mniej rozwiniętych. Wyobraźmy sobie Polaka, który przeprowadza się do Nigerii, żeby założyć tam dochodowy biznes w sektorze będącym w Polsce polem silnej konkurencji... Skala wzrostu PKB po otwarciu granic zależałaby od sumy tych jednostkowych wyborów. Caplan i inni ekonomiści próbują ją oszacować. W 1984 r. Bob Hamilton i John Walley na łamach pisma „Journal of Development Economics” przekonywali, że zniesienie wszelkich ograniczeń w mobilności na świecie może przełożyć się nawet na wzrost globalnego produktu o 150 proc. Najbardziej konserwatywne szacunki z innych badań mówią o wzroście rzędu 50 proc. Te potencjalne korzyści wydają się dobrym powodem, by rozważyć otwarcie granic, zwłaszcza że cytujemy tu wyliczenia uznanych akademików głównego nurtu, a nie – jak pewnie zarzucą nam zgodnie narodowiec i socjalista – ideologów „finansowanych przez Sorosa”.
Milioner z Wietnamu spłaca polskie długi
Otwarte granice? Od kiedy DGP zatrudnia szaleńców? – mógłby ktoś zapytać. Przyznam, że teza o otwieraniu granic na oścież również mnie wydawała się przez długie lata szalona – dopóki nie powiedziałem „sprawdzam” pozornie sensownym argumentom antyimigracyjnym.
Zgodnie z nimi na migracjach korzystają wyłącznie nowi przybysze. Tubylcy biednieją, bo tamci zabierają im miejsca pracy i obniżają tempo wzrostu płac. Zdecydowana większość badań empirycznych pokazuje, że płace lokalsów w wyniku napływu imigrantów mogą faktycznie rosnąć odrobię wolniej, ale tylko w profesjach niewymagających kwalifikacji. Nowi przybysze wykonują najczęściej te zadania, które tubylcom wydają się już nieatrakcyjne. „The Financial Times” podaje, że np. w Wielkiej Brytanii w latach 1992–2017 r. mediana zarobków w całej gospodarce wzrosła o ok. 35 proc., przy czym dolne 10 proc. rozkładu wynagrodzeń bez imigrantów wzrosłoby o dodatkowe 5 proc., a górne 10 proc. rozkładu wzrosłoby o 3,5 proc. mniej.
Czy to nie dowód, że imigracja szkodzi biednym, a wspiera bogatych? Nie. Dochody rosły bowiem w każdej grupie wynagrodzeń, a najszybciej w tych dolnych. Imigracja nie tylko tego wzrostu nie zahamowała, lecz nawet go umożliwiła. Owszem, bez niej dochody rosłyby odrobinę szybciej, ale tylko w modelach ekonomicznych. Imigranci, jak zauważa Caplan, pozwalają stwarzać w gospodarce nowe miejsca pracy i firmy, a w końcu napędzają popyt i inwestycje, na czym korzystają lokalsi. „Jeśli widzisz haitańską restaurację w Miami, to nie zakładaj, że działa ona dlatego, że ktoś przeniósł ją z Port-au-Prince – bez napływu imigrantów nigdy by nie powstawała – pisze Caplan. Gdyby przełożyć ten przykład na polskie podwórko, należałoby mówić o knajpach wietnamskich czy kebabowniach. Warto też pamiętać, że do atrakcyjnych państw przyjeżdżają nie tylko robotnicy niewykwalifikowani, lecz także specjaliści i utalentowani przedsiębiorcy, których działalność z zasady ogólny dobrobyt zwiększa. Sztandardowy przykład to Wietnamczyk Tao Ngoc Tu, który w latach 90. rozkręcił w Polsce produkcję zupek instant Vifon, stając się jednym z najbogatszych mieszkańców kraju.
Przeciwnik otwartych granic zauważy, że delikatna obniżka płac najgorzej zarabiających to niejedyne koszty napływu imigrantów. Korzystają oni z usług publicznych, dróg, szkół, szpitali, na które wcześniej nie składali się w podatkach. Są więc kosztem budżetowym. Tak jednak nie jest. Na przykład w Wielkiej Brytanii imigranci płacą więcej podatków, niż wynosi wartość usług publicznych, które otrzymują, i w ten sposób redukują dług publiczny. Cudzoziemcy, którzy napłynęli do tego kraju w 2016 r., do końca swojego życia zredukują je o 27 mld dol.
Uprzedzam zastrzeżenia: posługuję się przykładem Wielkiej Brytanii, bo antyimigracyjne nastroje były jednym z głównych powodów głosowania za brexitem i w związku z tym ich faktyczny wpływ na gospodarkę został wyjątkowo dobrze zbadany. Ale do podobnych, korzystnych dla otwartych granic wniosków dochodzą badacze w Stanach Zjednoczonych. Imigranci wzmacniają USA, wypełniając deficyty na rynku pracy i ratując starzejące się społeczeństwo. To samo dzieje się w Polsce – bez miliona Ukraińców mielibyśmy się gorzej, a nie lepiej.
Straszny jak Hindus z Uber Eats
Nawet jeśli z ekonomicznego punktu widzenia do imigracji nie można mieć fundamentalnych zastrzeżeń, pozostają kwestie poza ekonomiczne. Jak obawa o to, że przerwą oni tkankę narodową i zamienią kraj nie do poznania. Na przykład w strefę rządzoną prawem szariatu – jeśli pochodzą z krajów muzułmańskich. Takie obawy otwarcie wyraża np. Krzysztof Bosak, kandydat na prezydenta RP z ramienia Konfederacji. Dał im wyraz w słynnym już twitterowym wpisie, w którym zastanawiał się, czy hinduski kierowca Uber Eats minięty akurat na ulicy jest Polakom potrzebny. Polityka łatania dziur na rynku pracy imigrantami to dla Bosaka ryzyko wprowadzenia multikulti, a to – wiadomo – wyższa przestępczość, degeneracja instytucji demokratycznych i upadek wartości. Czy jednak naprawdę takie oczywiste?
Jeśli chodzi o przestępczość, wiele zależy od jej rodzaju i kraju, o którym mówimy. W Wielkiej Brytanii imigranci popełniają więcej kradzieży, ale mniej niż miejscowi przestępstw z użyciem przemocy. W Szwecji imigranci stanowią aż 73 proc. osób podejrzanych o morderstwa, zabójstwa i usiłowanie zabójstwa. Z kolei w USA przekonujących dowodów na to, że imigranci mają się na bakier z prawem bardziej niż lokalsi, po prostu nie ma. Przeciwnie, badania wskazują raczej, że popełniają ich mniej. Skąd te różnice?
Na zachowanie imigrantów w kraju przyjmującym mają wpływ jego instytucje. Jeśli są stabilne i silne oraz wytwarzają właściwe bodźce, pracownicy napływowi nie stanowią problemu. Warunek jest taki, że każdy z równą surowością jest traktowany przez prawo, aparat przymusu jest sprawny, a rząd nie rozdaje mniejszościom mieszkań w jednej okolicy, przez co nie powstaną niesławne „no-go zones” rządzone prawem szariatu. Otwieranie granic powinno być procesem, który bierze pod uwagę kontekst instytucjonalny.
Ale czy świat otwartych granic jest w ogóle możliwy? Czy pozostanie na zawsze jedynie eksperymentem intelektualnym? Mam nadzieję, że jest. Nie tylko z ekonomicznych, lecz także z moralnych powodów. Zamykanie granic przed osobą innej narodowości zawsze ma w sobie pierwiastek rasizmu – bez względu na to, jak grubą warstwą dobrze brzmiącej retoryki go przykryjemy. Ujawnia się on czasami nawet mimo braku oficjalnych obostrzeń – jak w latach 20. XX w., gdy aplikacje imigrantów z Polski brytyjscy urzędnicy celowo rozpatrywali wolniej, uznając ich za element rasowo nieprzystający do standardów imperialnych.
Robert J. Shiller, noblista i spec od ekonomii behawioralnej, uważa świat, w którym miejsce urodzenia decyduje o statusie materialnym, za świat niesprawiedliwy. Wierzy jednak, że uda się to naprawić. Na łamach Project Syndicate pisze: „wszystkie dawne rewolucje przeciw niesprawiedliwości wynikały z ulepszonej komunikacji międzyludzkiej. Opresja utrzymuje się, gdy od poddanych jej osób dzieli nas dystans, a nie gdy spotykamy je osobiście. Kolejna rewolucja nie zniesie konsekwencji wynikających z miejsca urodzenia, ale zmniejszy przywileje związane z narodowością”. Shiller uważa co prawda, że rezultatem tej rewolucji będzie po prostu większa wolność ekonomiczna, a nie otwarte granice, ale jego rozumienie niesprawiedliwości pozwala uzasadnić także to drugie.
Przenikliwy jak Keynes
Warto pamiętać, że zamknięte granice to niechlubny relikt z czasów największych niesprawiedliwości dziejowych – XX-wiecznych wojen światowych. Jest to także temat, na którym polityk każdego obozu może w demokracji sporo ugrać: podsycać nienawiść do wroga i nieufność do obcych. To dlatego imigrację chcieliby mniej lub bardziej kontrolować Andrzej Duda, Donald Tusk, Bernie Sanders, a także zapomniany już (słusznie) polityk obozu narodowego Marian Kowalski. Im zamknięte granice po prostu służą do celów wyborczych. I to właśnie tacy politycy nazywają zwolenników otwierania granic naiwniakami albo utopistami.
Co w tym jednak utopijnego? Świat, w którym każdy mógł bez pytania o zgodę udać się, gdzie go oczy poniosą, istniał – przed I wojną światową. Ekonomista John Maynard Keynes z tęsknotą wspominał utracone swobody w książeczce z 1919 r. „Ekonomiczne skutki pokoju”: „Każdy mieszkaniec Londynu mógł, jeśli chciał, tanio i wygodnie dostać się do jakiegokolwiek kraju bez paszportu czy innych formalności”. Keynes był wpływowym człowiekiem, robił wszystko, by po wojnie te swobody przywrócić. Walczył też o zniesienie nałożonych w trakcie wojny ograniczeń w handlu międzynarodowym. Jako teoretyk wspierał rządowy interwencjonizm, ale w praktyce ujawniał przywiązanie do wolności. Niestety, próba powrotu do stanu sprzed 1914 r. w krótkiej perspektywie przyniosła ograniczone efekty, a w długiej była skazana na porażkę – wybuchła kolejna wojna światowa, która granice zamknęła jeszcze szczelniej. A w czasie zimnej wojny nikt już ich otwierać nie chciał. Zachód bał się szpiegów Wschodu i vice versa.
Dzisiaj, poza jednym wyjątkiem, nie istnieje na świecie kraj, który otwierałby swoje podwoje na równi obywatelom wszystkich innych państw. Wspomnianym wyjątkiem jest Svalbard, autonomiczna prowincja Norwegii, obejmująca archipelag o tej samej nazwie, którego największą wyspą jest Spitsbergen. Po wyjściu z samolotu w Svalbardzie nie czeka na ciebie ochrona, by pobrać odciski palców, nie spotkasz też tam urzędnika paszportowego. Życie 2667 mieszkańców Svalbardów reguluje podpisany w 1920 r. traktat spitsbergeński, na mocy którego zamieszkać w tej arktycznej krainie może każdy, kto ma do tego środki. Co, jeśli mu ich zabraknie? Musi liczyć na dobrodusznych sąsiadów, bo rząd Svalbardu pobiera zaledwie 8-proc. podatek dochodowy, by utrzymać podstawowy porządek i administrację, a nie wypłacać zasiłki. Wbrew intuicjom niemal 40 proc. mieszkańców archipelagu to imigranci. Czy to znaczy, że wszystkie państwa świata powinny śladem Svalbardu otworzyć granice już od jutra? Nie. Zwłaszcza nie od jutra! Byłoby to niefortunne.
Jedno słowo: koronawirus. W sytuacjach wyjątkowego zagrożenia wprowadzanie ograniczeń w podróżowaniu może być usprawiedliwione (wprowadził je już np. prezydent USA Donald Trump) – zarówno na poziomie granic międzypaństwowych, jak i wewnątrz danego państwa. Do takich sytuacji zaliczyć można nie tylko szalejące pandemie, lecz przede wszystkim konflikty militarne. Samobójstwem byłoby otwierać granice przed wrogiem. Czy należy więc po prostu cierpliwie czekać na właściwy moment na zniesienie wiz i kontroli granicznych? Kiedy ten moment nadejdzie – gdy pandemia COVID-19 ustanie, Putin zamieni się w pacyfistę i odda Krym Ukrainie, wojna w Syrii się zakończy, a terroryści ISIS staną się fanami dalajlamy? Nie, nawet nie wtedy.
Nie ma wolności bez…
Wróćmy do instytucji i ich znaczenia. Świat nieco się zmienił od wprowadzenia wiz i paszportów.
Po pierwsze, jest nas osiem razy więcej. Po drugie, spadły koszty i czas podróży między dwoma dowolnymi punktami na globie. Jeśli dla Keynesa podróżowanie na początku XX w. – w czasach promów i kolei – było „szybkie i wygodne”, to co powiedziałby dzisiaj, w epoce odrzutowców? Mobilność potencjalnych migrantów ma dla kwestii otwartych granic znaczenie kluczowe. Stulecie temu nowe ojczyzny przyciągały fale imigrantów, ale proces ten był rozłożony w czasie. Najpierw trzeba było zyskać pewność, że odległa kraina, do której chcemy się udać, naprawdę płynie miodem i mlekiem (pozyskanie tych informacji było w przeszłości znacznie wolniejsze niż obecnie), a potem zebrać fundusze na podróż i wreszcie ją odbyć, co często trwało wiele tygodni i było śmiertelnie niebezpieczne. W latach 1850–1920 Europę opuściło ok. 55 mln ludzi, kierując się w stronę obu Ameryk. USA jako kraj przeznaczenia wybrało 30 mln z nich, czyli średniorocznie kraj ten przyjmował niecałe pół miliona osób. W efekcie odsetek mieszkańców urodzonych za granicą w całej populacji wzrósł z 10 do 14 proc. W epoce szybkich i tanich podróży dane te nie robią już wrażenia. Nawet do Szwecji przyjeżdża ponad 100 tys. ludzi rocznie. Odsetek imigrantów wzrósł tam w ostatnich latach do ok. 24 proc., podczas gdy jeszcze dekadę temu był na poziomie amerykańskim. To zadziwiające tempo i skala, biorąc pod uwagę, że żyjemy w świecie, w którym otwartych granic nie ma.
Co by się stało, gdyby jutro to się zmieniło? Świat stanąłby otworem dla wszystkich, którzy chcą z jakichś przyczyn poprawić swój byt. Emigrować mogliby już nie tylko ci najbardziej zdeterminowani, ale wszyscy, którzy uznaliby, że gdzieś indziej trawa jest bardziej zielona. O ile jednak dawniej wyjeżdżano po prostu tam, gdzie panowała wolność i prosperity, o tyle teraz jedną z największych atrakcji jest też socjal bądź, jak kto woli, siatka zabezpieczeń społecznych. Wyemigruję, znajdę pracę – kalkuluje potencjalny emigrant – a jak mi się noga powinie, pomogą mi gościnni podatnicy kraju gospodarza.
Po otwarciu wszystkich granic może się więc okazać, że nowe, jeszcze liczniejsze niż wcześniej rzesze przybyszy skierują się ku państwom najhojniejszym socjalnie, ale już niekoniecznie o wystarczająco chłonnym rynku pracy. Dowodem na to jest choćby rozkład ok. 2-milionowej fali imigrantów do Unii Europejskiej z 2015 r. Wybrali oni głównie Szwecję, Niemcy i Wielką Brytanię. Czy po całkowitym otwarciu granic budżet tych krajów wytrzymałby konieczność wspierania kilku dodatkowych milionów dusz?
Nie. Instytucjonalnie są na to niegotowe. Jest tak, jak twierdził Milton Friedman: nie można mieć jednocześnie państwa socjalnego i otwartych granic. Dzisiaj trzeba by tę tezę uszczegółowić: można mieć państwo dobrobytu, jeśli z automatu nie obejmuje się nim imigrantów. Otwarte granice przyniosą korzyści tylko we właściwych warunkach. Ekonomista Jesus Huerta de Soto w „Libertariańskiej teorii wolnej imigracji” przedstawia je potencjalnemu imigrantowi w czterech zasadach. Po pierwsze, osiedlasz się w naszym kraju na swoje ryzyko. Po drugie, musisz być w stanie udowodnić, że dysponujesz środkami utrzymania i nie będziesz ciężarem dla podatników. Po trzecie, nie licz na to, że z marszu dostaniesz prawo wyborcze. I po czwarte, szanuj nasze obyczaje, prawo i własność. Każdy, kto te zasady zaakceptuje, jest mile widziany. Dokładnie tak jak na Spitsbergenie. ©℗