Donald Trump grozi nałożeniem dodatkowych ceł na cały import z Państwa Środka.
Eskalująca coraz mocniej wojna handlowa ze Stanami Zjednoczonymi zaszkodzi gospodarce Chin, bo utrudni starania władz w Pekinie, by uzdrowić jej podstawy – uważają analitycy z banku inwestycyjnego JPMorgan.
W piątek Donald Trump wyciągnął najmocniejsze jak dotychczas działo. W rozmowie z CNBC powiedział, że jest gotowy nałożyć nowe, wyższe stawki celne na cały import z Chin, na co Pekin nie mógłby odpowiedzieć w symetryczny sposób. Wartość chińskiego importu w 2017 r. wyniosła 505 mld dol., a amerykańskiego do Chin – niespełna 130 mld (wymiana usług nieco zmniejsza deficyt po stronie USA).
– Jestem gotów pójść na 500 (mld – red.). Byliśmy oszukiwani przez Chiny przez długi czas – oświadczył amerykański prezydent. Do tej pory oba państwa nałożyły na siebie nowe cła na import o wartości 50 mld dol., z czego większa część – na import wart 34 mld – weszła w życie 6 lipca, a reszta zacznie obowiązywać jeszcze w tym miesiącu. W zeszłym tygodniu Trump zapowiedział przygotowanie kolejnej listy, tym razem o wartości 200 mld dol., a Chiny – że w takim przypadku odpowiedzą analogicznie.
Według początkowych ocen Chiny mogą ucierpieć wskutek wojny handlowej w mniejszym stopniu niż USA. Wynika to głównie z tego, że nałożone do tej pory przez Chiny w ramach odwetu cła importowe są lepiej skrojone. Podczas gdy Stany Zjednoczone podniosły stawki na importowane z Chin trudniejsze do zastąpienia wyroby zaawansowane technologicznie, które często mają zagraniczne podzespoły, a w Państwie Środka są jedynie składane, Pekin nałożył cła głównie na produkty rolne i te produkty przemysłowe, w których amerykańskie komponenty są dominujące, a na dodatek dobrał je tak, by łatwo było je zastąpić podobnymi z innych krajów. W ten sposób chińscy konsumenci nie odczują zbytnio wzrostu cen, a amerykańskich producentów bardziej niż chińskich dotknie spadek popytu.
JPMorgan zwraca jednak uwagę, że pomijane są pośrednie efekty wojny celnej, takie jak pogorszenie klimatu inwestycyjnego czy nastrojów w biznesie, które mogą mocno uderzyć w chińską gospodarkę, a sam konflikt handlowy przychodzi w wyjątkowo niedogodnym dla niej momencie. „Po latach ignorowania tego i skupiania się na czymś innym, około połowy 2017 r., Chiny wreszcie wzięły się na poważnie za ograniczanie wzrostu kredytów, będącego ich piętą achillesową” – napisali w zeszłym tygodniu analitycy JPMorgan.
Dążąc do jak najwyższego wzrostu gospodarczego, chińskie władze albo same stymulowały gospodarkę, albo pozwalały bankom na łatwe dawanie kredytów. Zasadniczy cel został osiągnięty, bo przez ostatnie lata chińska gospodarka rozwijała się w tempie ok. 7 proc. rocznie, ale ubocznym skutkiem jest ogromny wzrost zadłużenia. Według Banku Rozliczeń Międzynarodowych (BIS) w połowie zeszłego roku całościowe zadłużenie Chin – czyli nie tylko dług publiczny, ale też władz lokalnych, przedsiębiorstw i osób prywatnych – przekraczało dwuipółkrotnie wielkość całej gospodarki.
Widząc związane z tym zagrożenia, ekipa Xi Jinpinga postanowiła ograniczyć boom kredytowy. Ale to zarazem zmniejsza możliwości działania zapobiegające skutkom wojny handlowej. „W normalnej sytuacji właściwym wyborem jest poluzowanie polityki monetarnej, aby wesprzeć popyt i pozwolić walucie na zaabsorbowanie wstrząsów spowodowanych wojną handlową” – uważa JPMorgan.
– Eskalacja sporu amerykańsko-chińskiego przyszła w momencie najbardziej newralgicznym dla delewarowania gospodarki i deeskalowania ryzyka – podkreśla Haibin Zhu, analityk banku zajmujący się Chinami. To oznacza, że Pekin staje przed wyborem: albo wróci do łatwej dostępności kredytu, co grozi dalszym wzrostem zadłużenia, albo będzie kontynuował jego ograniczanie, co spowoduje zmniejszenie wzrostu gospodarczego. Z punktu widzenia ChRL nie jest to szczególnie dobry wybór.