Odkąd Chińczycy zdali sobie sprawę, że są już globalnym imperium, zaczynają odczuwać wyższość nad ludźmi Zachodu. Kiedyś ich podziwiali, dziś uważają za jeden z zasobów do eksploatacji
Magazyn 20.07.2018 / GazetaPrawna.pl
Wczoraj miałem tu bójkę z 11 „czarnuchami”, ale pogoniłem ich i zdążyłem posprzątać – takimi słowami przywitał mnie kilka tygodni temu właściciel baru muzycznego w podpekińskim Zhangjiakou i zaczął ze szczegółami opowiadać historię bójki, jakby to było najciekawsze, co przydarzyło mu się w życiu. Rasistowski język Chińczyków przestał mnie już dziwić. Bywam w Chinach od 2014 r. i podobnych pełnych poczucia wyższości uwag na temat czarnoskórych usłyszałem od wyedukowanych, dobrze sytuowanych i generalnie przyjaznych i uprzejmych ludzi bardzo wiele. Jednak ostatnio w świadomości Chińczyków do czarnoskórych, których powszechnie uważają za nieporadnych („przecież Afryka taka biedna!”) i agresywnych („w kilkunastomilionowym południowo-wschodnim mieście Kanton regularnie wywołują bójki!”), do Japończyków, których mają za barbarzyńców („napadli na nas w 1937 r.!”), i do zdradzieckich Ujgurów („bo to separatyści”), dołączyła nowa, całkiem spora grupa. To ludzie Zachodu albo po prostu „gweilo” (czyt. „głąjlou”). Białasy.
Chińskie poczucie wyższości wobec innych ras nie jest zjawiskiem publicystycznym. Przeciwnie. W Pekinie, Szanghaju czy Hangzhou da się je odczuć dosłownie na każdym kroku. Wręcz nasila się ono w miarę, jak w samych Chińczykach rośnie narodowa duma i kształtuje się imperialna tożsamość.

Reputacja białego człowieka

Chiny to uśpiony lew. Pozwólcie mu spać, bo gdy się zbudzi, wstrząśnie światem – Xi Jinping, przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej lubi tym cytatem z Napoleona otwierać przemówienia skierowane do obcokrajowców. Zazwyczaj dodaje potem coś dla uspokojenia, jak np. przed czterema laty w swojej mowie z okazji 50-lecia relacji dyplomatycznych z Francją. – Chociaż lew się już zbudził, to jest nastawiony pokojowo, uprzejmy i cywilizowany – zagaił.
Symbol lwa jest znaczący – to przecież król zwierząt. To, że Chiny chcą dominować, królować w światowej gospodarce, wiadomo nie od dzisiaj. Odniesienie do lwa ma jeszcze jeden wymiar: chodzi o tożsamość. Xi Jinpingowi od początku swoich rządów zależało na tym, by obywatele Chin, czyli grupa w ponad 90 proc. składająca się z narodu Han, ponownie zaczęli odczuwać dumę ze swojej przynależności. – Mamy nie tylko bogatą kulturę, wspaniałą przyrodę, niezwykłe zabytki, cudowną spuściznę po Mao, lecz także potencjał, byśmy we wszystkim byli najlepsi – głosi rządowa propaganda. Skierowana jest zresztą nie tylko do obywateli Chin, ale i na zewnątrz. Partia wydaje 10 mld dol. rocznie na promocję swojej kultury i języka poza granicami kraju. Od jakiegoś czasu buduje nawet w innych krajach chińskie uniwersytety, takie jak Xiamen University w Kuala Lumpur w Malezji. Oficjalny przekaz jest jasny: kulturowo to świat się ma uczyć Chin, a nie Chiny świata.
Budowa tożsamości narodowej nie opiera się wyłącznie na eksponowaniu własnych zalet. Chińska duma narodowa to nie tylko duma z tego, kim się jest, a także z tego, kim się nie jest. Partia promuje hasło „Wuwang Guochi” („Nigdy nie zapominajmy o upokorzeniach”) i przypomina cierpienia, które zadali jej obcy (Japonia, imperia kolonialne), przestrzegając jednocześnie przed zastępowaniem własnej kultury „nowoczesnymi wartościami Zachodu”. – Czy człowiek Zachodu miałby nam imponować tylko dlatego, że ma jasną skórę, która kojarzy się nam w wyniku zaszłości historycznych z bogactwem i szlachetnym urodzeniem? Czy jesteśmy aż tak naiwni? – takie wątpliwości podsuwa propaganda zwykłym Chińczykom i... trafia na podatny grunt.
Zmianę nastawienia Chińczyków do USA, Europy i ich mieszkańców odczuć można już podczas spaceru chińską ulicą. – Dawniej Chińczycy traktowali ludzi białych trochę jak Indianie załogantów Krzysztofa Kolumba. Z niemal religijnym szacunkiem. Robienie sobie z kimś selfie na ulicy, nawet tu w Pekinie, tylko dlatego że jest biały, było na porządku dziennym jeszcze 5 lat temu. Teraz to coraz rzadsze. Na nikim nie robimy już wrażenia, no chyba że na mieszkańcach odległych wsi i prowincjonalnych miasteczek – mówi mi Jean, który w Chinach mieszka od 20 lat. Ma tu chińską żonę, dobrą pracę w międzynarodowej firmie (biegle włada chińskim), a po godzinach dorabia jako muzyk i organizator undergroundowych koncertów. Zresztą właśnie w klubach muzycznych zmiana nastawienia do „białych” jest szczególnie mocno odczuwalna. Jeszcze niedawno „biały człowiek” wśród ich klientów był magnesem przyciągającym gości. A teraz? – A po co mi obcokrajowcy? Nie dość, że nie zostawiają u mnie pieniędzy, to jeszcze oczekują, że ktoś im będzie stawiał za darmo drinki tylko dlatego, że są biali. Niedoczekanie – wyjaśnia Ann, właścicielka jednego z barów muzycznych w Hangzhou, 7-milionowym mieście położonym godzinę drogi pociągiem od Szanghaju.

Duma rośnie, produktywność spada

Ale to było do przewidzenia. Nimb niezwykłości otaczający białych przybyszów musiał w końcu opaść, w miarę jak dzięki globalizacji Chińczycy coraz lepiej poznawali Zachód i zaczęli rozumieć, że biały kolor skóry nie konotuje boskich cech i wyższej cywilizacji.
Proces ten opisuje Kaiser Kuo, muzyk legendarnej chińskiej grupy rockowej Tang Dynasty, a także publicysta, założyciel Sinica Podcast i redaktor serwisu Supchina.com, w artykule „Jak zmieniło się postrzeganie ludzi Zachodu w Chinach”. „Pierwsza fala przybyszów z Zachodu nie składała się z chciwców czy świętoszkowatych misjonarzy. To byli nauczyciele angielskiego, studenci, profesorowie, najlepszy sort ludzi, jakich Zachód wydał: otwartych, ciekawych świata, pełnych szacunku, empatycznych. Punkt zwrotny miał miejsce w okolicach zorganizowanej w 2008 r. w Pekinie letniej olimpiady. Z jednej strony różnego typu sukcesy międzynarodowe Chin zwiększyły poczucie pewności siebie wśród samych Chińczyków, z drugiej zaczęli przyjeżdżać do nas «zwykli» mieszkańcy Zachodu, którzy nie dość, że nie reprezentowali sobą niczego niezwykłego, to jeszcze nie zawsze zachowywali się w kulturalny i przyjazny sposób. Im częściej Chińczycy mieli bezpośrednią styczność z obcokrajowcami, tym bardziej uświadamiali sobie przepaść kulturową, która ich dzieli. Kolejna sprawa to coraz powszechniejsza znajomość języka angielskiego [wśród Chińczyków – red.]. Wreszcie mogliśmy przeczytać i posłuchać, co o nas sądzi Zachód. Okazało się, że na każdym kroku się nas oczernia”, pisze Kuo.
Co ciekawe, podobne odczucia mają Chińczycy studiujący na amerykańskich uczelniach. Na Uniwersytecie Purdue w stanie Indiana przeprowadzono ankietę wśród 960 chińskich studentów, z której wynika, że aż 44 proc. z nich w wyniku zderzenia z kulturą Zachodu zaczęło mocniej doceniać własny kraj. Z kolei na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine przeprowadzono badanie jakościowe, w którym wykazano, iż chińscy studenci twierdzą, że sposób myślenia Amerykanów o Państwie Środka jest dla Chińczyków obraźliwy, że są oni słabo poinformowani i uprzedzeni. Nic dziwnego, że chińscy studenci po zakończeniu edukacji coraz częściej powracają do ojczyzny. Jeśli jeszcze przed olimpiadą w 2008 r. większość wybierała życie w obcym kraju (jak podaje Cong Cao z Uniwersytetu Nottingham – od 1978 r. do 2007 r. powróciło do Chin tylko 25 proc. z 1,2 mln studentów), to po olimpiadzie trend się radykalnie zmienił. Dziś większość wraca.
Narodowa duma ujawnia się także w wyborach konsumenckich. Bank Credit Suisee przeprowadził ankietę, z której wynika, że aż 90 proc. Chińczyków w wieku od 18 do 29 lat deklaruje „patriotyzm konsumencki” i przywiązanie do krajowych marek. iPhone jest wciąż popularny, ale Chińczycy nie wstydzą się już używać krajowych smartfonów HTC czy Xiaomi.
„Odgórna” budowa poczucia narodowej dumy jest więc precyzyjnie i z premedytacją zsynchronizowana z realnym, samoczynnym pogorszeniem się reputacji człowieka Zachodu w oczach przeciętnego Chińczyka. Partia Komunistyczna świetnie wyczuła tu nastroje społeczeństwa. Chociaż właściwie nie musiała wyczuwać – dzięki temu, że każdy serwis społecznościowy (mowa głównie o Wechat i Weibo) w Państwie Środka podpięty jest do rządowych agencji cenzorskich, partia po prostu wie, co myślą ludzie. Autorytarny rząd dopasowujący swoją politykę do opinii publicznej? To brzmi jak absurd, ale to fakt i wyższe stadium inżynierii społecznej. Chiński wynalazek.
A jednak w tym samym momencie, w którym Chińczycy dumnie podnoszą głowy, z wyższością patrząc na innych, jest jeszcze za wcześnie, by radzili sobie sami. Świadczą o tym statystyki dotyczące całkowitej produktywności czynników produkcji (Total Factor Productivity). O ile jeszcze w latach 2003–2007 jej wzrost sięgał nawet 6–7 proc. rocznie, teraz oscyluje wokół 1 proc. Oznacza to stagnację. W ślad za spadkiem produktywności spada dynamika wzrostu gospodarczego. Dawniej kraj ten rozwijał się w średnim tempie ponad 10 proc. PKB rocznie. Po 2020 r. tempo wzrostu ma spaść poniżej 6 proc. PKB rocznie. To na tle USA czy Europy wynik wciąż imponujący, a jednak niewystarczający dla Chin. Ekonomiści wskazują, że wyczerpał się po prostu model, w którym gospodarkę mogą napędzać państwowe inwestycje i tania siła robocza. Teraz zamiast prężyć mięśnie sztucznie napompowane rezerwami kapitałowymi i kredytem trzeba wytężyć mózg. I chińskie władze są świadome, że w odwróceniu negatywnych trendów pomóc mogą właśnie obcokrajowcy – a tak naprawdę ich wiedza i doświadczenie.
Jak jednak pogodzić popyt na ich pracę z rosnącymi uprzedzeniami wobec nich?

Drenaż odwetowy

Postawa Chin jest chłodna i wyrachowana. Przybyszów traktują nie tyle jak równorzędnych partnerów, ile jak zasób do metodycznej eksploatacji. I Chińczycy specjalnie tego nie ukrywają.
Warunki programów mających na celu drenaż mózgów Zachodu są formułowane w sposób niepozostawiający niedopowiedzeń: chcemy cię, dopóki możesz się nam na coś przydać. Nie chcemy, jeśli przyjeżdżasz tu po to, żeby zbijać bąki i podrywać nasze dziewczyny. Nie chcemy cię też, jeśli jedyne, czym możesz konkurować, to cena pracy – stąd niechętnie patrzymy na imigrantów z Bangladeszu. Interesują nas tylko najlepsze jednostki, które „zbudują wielkie Chiny”. Najlepiej amerykańscy bądź europejscy naukowcy, inżynierowie, menedżerowie i przedsiębiorcy.
Tych pierwszych Chiny potrzebują jak powietrza, gdyż wierzą, że to właśnie dzięki nim wzrośnie kreatywność i innowacyjność rodzimej nauki. Chińskim badaczom tych cech brakuje do tego stopnia, że zdarza się nawet, iż rząd nie ma komu przyznać tzw. chińskiego Nobla, czyli nagrody pieniężnej w wysokości ok. 770 tys. dolarów za wybitne wynalazki i odkrycia.
Chińskie władze chcą wkrótce dopuścić do ubiegania się o nią także zagranicznych naukowców. Oczywiście, szanse na nią będą większe, jeśli badacze ci przeprowadzą się do Chin. Przede wszystkim jednak, jeśli jest się pracownikiem naukowym na zachodnim uniwersytecie i można poszczycić się solidnymi osiągnięciami w którejś z twardych nauk (absolwenci politologii i filozofii mogą pominąć ten fragment, przykro mi), można liczyć na stypendium zasiedleniowe w wysokości ok. 500 tys. zł i grant badawczy w wysokości do ok. 2,5 mln zł. Na Zachodzie o tak hojne finansowanie działalności naukowej coraz trudniej. W badania i rozwój Chiny inwestują 300–400 mld rocznie, zajmując pod tym względem drugie po USA miejsce na świecie. Na chińskich uczelniach pracują m.in. Holender Bernard L. Feringa i Szwajcar Kurt Wüthrich, nobliści w dziedzinie chemii. Naukowcy i inżynierowie, którzy wyemigrowali do Państwa Środka, podkreślają jednak często, że oprócz dużych pieniędzy przy niższym koszcie życia zastali tam świetne laboratoria, nowoczesny sprzęt badawczy i większą wolność eksperymentowania. Ponadto, jeśli chodzi o samą materię badań, to, co na Zachodzie jest już zakazane (bioetyka!), w Chinach jeszcze uchodzi. Od chwili wdrożenia w 2008 r. program Tysiąc Zagranicznych Ekspertów (to w jego ramach można otrzymać wspomniane subsydia) przyciągnął do Chin już ok. 8 tys. osób. Żeby mógł działać jeszcze sprawniej, od stycznia bieżącego roku Chiny wprowadziły wizy dziesięcioletnie, pozwalające na wielokrotny wjazd do kraju na pobyty o długości do 180 dni. Dzięki takiemu rozwiązaniu stymulowane są także przedsiębiorczość i inwestycje. Na przykład położone na wschodzie kraju miasto Hangzhou oferuje subsydia od 110 tys. do 2,7 mln zł dla zagranicznych przedsiębiorców chcących otwierać tam nowe firmy.
Strategia pozyskiwania know-how dzięki przyciąganiu wybitnych jednostek z Europy, USA czy Korei Południowej jakkolwiek całkiem rozsądna i ekonomicznie uzasadniona, wpisuje się w trend pompowania chińskiej dumy narodowej. Może bowiem być narzędziem odwetu za drenaż chińskich mózgów, który miał miejsce po otwarciu Chin na świat przez Deng Xiaopinga w latach 80. XX w. Wśród Chińczyków, którzy z kraju wyemigrowali i nigdy nie wrócili, było mnóstwo wybitnych jednostek. Chińscy emigranci pomogli np. zbudować cyfrową potęgę Stanów Zjednoczonych, zakładając start-upy w Dolinie Krzemowej. Jak wylicza AnnaLee Saxenian z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, pod koniec zeszłego stulecia chińscy inżynierowie wespół z hinduskimi kolegami zajmowali tam 25 proc. wszystkich stanowisk menedżerskich, a ich firmy, którymi zarządzali, dawały przychody ok. 27 mld dolarów rocznie.

Cyrkulacja mózgów

Xi Jinping mówi drenażowi chińskich mózgów „basta” i zachęca diasporę do powrotu. Niekoniecznie na stałe. Furorę w rządowych dokumentach robi idea „cyrkulacji mózgów”. Chodzi o to, by wytworzyć na tyle mocne więzi pomiędzy diasporą a ojczyzną, by zaowocowały one idealnym przepływem wiedzy, doświadczenia, kontaktów i kapitału. W ramach programu „Tysiąc talentów” partia ułatwia administracyjnie i finansowo swoim synom i córkom marnotrawnym nawet zwykłe rodzinne wizyty w ojczyźnie.
Ale i bez zachęt rządowych chińscy ekspaci uświadamiają sobie, że mają większą szansę na karierę po powrocie do Chin niż na Zachodzie. Owszem, w Europie czy w USA wykształcony Chińczyk będzie dobrze zarabiał, ale ze względu na tzw. bambusowy sufit będzie miał trudności z awansem. Azjaci stanowią aż 27 proc. specjalistów w największych firmach Doliny Krzemowej, ale według danych z 2015 r. już tylko połowa z nich pełni funkcje menedżerskie. Chińczykowi łatwiej będzie dostać się na najwyższe korporacyjne stanowiska w ojczyźnie, gdzie popyt na ludzi z zachodnim know-how jest znacznie większy. Jeśli dodatkowo ma np. wykształcenie informatyczne, chińskie firmy IT rozwiną przed nim czerwony dywan – takie bowiem giganty jak Tencent i Alibaba rosną w tempie 10 proc. rocznie, ale uskarżają się na notoryczne deficyty specjalistów.
Jak pokazuje w jednej ze swych prac ekonomistka Mariassunta Giannetti z Uniwersytetu Sztokholmskiego, chińskie firmy, które zatrudniają dyrektorów z zagranicznym doświadczeniem, osiągają wyższe wyceny giełdowe, produktywność, rentowność, lepiej zarządzają swoimi strukturami i odnotowują większe sukcesy na rynkach międzynarodowych niż te z kadrą krajową.
Nic dziwnego, że osobom powracającym do Chin oferuje się większe pieniądze niż tym, które zdobywały doświadczenie w ojczyźnie. Zapewne to właśnie pieniądze skłoniły chińskiego pracownika Apple do kradzieży poufnych danych z Projektu Tytan, w ramach którego opracowuje się autonomiczne pojazdy, i próby przekazania ich chińskiej spółce Xmotors, która... także pracuje nad takimi autami. Zhanga aresztowano w lipcu bieżącego roku podczas próby opuszczenia USA, ale nie jest to odosobniony przypadek i samozwańczych „szpiegów gospodarczych” będzie coraz więcej.
Siła narodowej dumy połączona z wizją zarobku przyciąga do Chin nawet te dzieci emigrantów, które kraju rodziców nigdy wcześniej nie widziały na oczy. Trzydziestoletnia Ting-Ting Liang urodziła się w Holandii w rodzinie chińskich emigrantów, przesiąkła na wskroś Zachodem (jest typową socjaldemokratką), ale mimo to po studiach postanowiła wrócić do ojczyzny. Zamieszkała w Szanghaju i w ciągu kilku lat otworzyła tam trzy puby. Takich jak ona jest znacznie więcej – jeśli nie osiedlają się w Chinach na stałe, to częściej odwiedzają rodziny, nawiązują kontakty biznesowe czy współpracę naukową, zakładają firmy, służą przyjaciołom jako konsultanci itp.

Blokada systemowa

To prawda, że Chinom udało się dokonać skoku cywilizacyjnego w postaci radykalnej redukcji ubóstwa. W 1981 r. niemal 90 proc. populacji kraju żyło poniżej progu skrajnej biedy, teraz to już tylko 1 proc. W międzyczasie wzrosły aspiracje narodu. Dawniej Chińczycy po prostu nie chcieli być biedni, teraz chcą być bogaci. Wzrost PKB poniżej 6 proc. oznacza, że ich zamożność będzie rosła wolniej niż oczekiwania. Chińczycy mogą zacząć marudzić i w perspektywie dekady – buntować się. Bo to właśnie zadowolenie z sytuacji materialnej obywateli jest jednym z filarów stabilnej władzy partii komunistycznej. Napięcia społeczne łatwo rozładowywać, gdy statystyczny Chen (popularne imię chińskie) jest syty, ma nowe auto w podziemnym garażu i całkiem przyjemne mieszkanie. Ten „plan minimum” już teraz jednak coraz trudniej Chińczykom realizować. – Za dwupokojowe mieszkanie na przedmieściach Pekinu zapłaciłem prawie 1,7 mln juanów (ponad 930 tys. zł – przyp. aut.). Wciąż jestem zadłużony u rodziny i znajomych, bez których z kolei nie otrzymałbym kredytu w banku. Jest coraz drożej – mówi Kui, pekińczyk zajmujący się zawodowo rejestrowaniem spółek.
Czy dzięki programom przyciągania kapitału ludzkiego z zagranicy produktywność chińskiej gospodarki wzrośnie w sposób na tyle istotny, by znalazło to wyraz w tempie wzrostu PKB?
Eksperci podkreślają, że tak, ale warunków do spełnienia jest wiele. Na przykład musiałaby radykalnie wzrosnąć liczba zagranicznych specjalistów. Bo mimo wysiłków partii wciąż jest ich za mało.
Obecnie w Chinach żyje ok. 1 mln obcokrajowców. Skoro w 1980 r. było to zaledwie 10 tys., a jeszcze w 2000 r. tylko 220 tys., to można by się tym stukrotnym wzrostem zachwycać. Mowa jednak o kraju o populacji na poziomie 1,4 mld ludzi. Co więcej, zaledwie niecałe 550 tys. z owego 1 mln pochodzi z krajów rozwiniętych. Jest tam tylko ok. 70 tys. Amerykanów i 18 tys. Niemców. Najliczniejsza grupa specjalistów pochodzi z Korei Południowej – ok. 130–140 tys.
Napływ specjalistów może być stymulowany przez turystykę. Żeby zechcieć w Chinach się osiedlić, trzeba ten kraj poznać. Ponadto im większa rotacja gości, tym więcej napływających idei, a im więcej idei, tym więcej innowacyjnego fermentu w gospodarce. A więc lepsza produktywność.
Eksperci wskazują jednak, że turystyka to miękkie podbrzusze Chin. Obywatele zaledwie 13 państw świata mogą cieszyć się możliwością bezwizowej podróży do tego kraju (dla porównania restrykcyjne pod tym względem USA dają taką możliwość aż 38 krajom). A procedury wizowe są relatywnie skomplikowane i męczące. Rząd Chin zaś nie dość, że sprawy nie ułatwia, to jeszcze podejmuje kroki ją komplikujące. Owszem, oferuje wspomniane dziesięcioletnie wizy, ale dotyczą one tylko śmietanki biznesowo-intelektualnej – reszta musi aplikować o wizy w tradycyjnej formule. Nie chodzi tylko o konieczność zakupu biletu lotniczego jeszcze przed złożeniem aplikacji, o relatywnie wysoką opłatę, ale od niedawna także o to, że trzeba np. zawczasu rezerwować i udokumentować hotele, w których będzie się przebywać. Kolejna rzecz, że po wylądowaniu w Państwie Środka każdy obcokrajowiec musi zgodzić się na pobranie od niego odcisków palców. Niby nic wielkiego – taką praktykę stosuje się np. w USA już od 2004 r. Ale Chiny to nie USA. Do USA, kraju czterokrotnie mniejszego pod względem liczby ludności niż Chiny, rocznie przyjeżdża ok. 70–80 mln turystów. Do Chin – ok. 60 mln turystów i są to głównie goście z Hongkongu i Tajwanu, którzy nie są potencjalnym źródłem wartości dodanej. Ruch turystyczny rośnie wolno – ok. 4 proc. na rok.
Można być więc pod wrażeniem rozmachu, z jakim Chiny budują swoją potęgę, i sprytu, z jakim partia komunistyczna cementuje swoją władzę, ale być może to właśnie owa monopartyjność jest nieusuwalnym hamulcem prawdziwego otwarcia granic i – w długim terminie – przyczyną potencjalnych kłopotów gospodarczych? Może jednak ustrój Chin nie jest tak stabilny, jak nam się wydaje? I kolejne pytanie z tym związane: czy wzmacnianie poczucia dumy narodowej i poczucia wyższości nad obcymi, gdy się tych obcych wciąż tak bardzo potrzebuje, nie jest po prostu pychą? A ta, jak wiadomo, kroczy przed upadkiem.