Jedni lewicowe, inni prawicowe. Zdarza się, że przedsiębiorcy promują nie tylko swoje produkty, lecz także swoje poglądy. Ideologia w biznesie ma jednak swoją cenę.
Pozornie nie jest istotne, jaki świadopogląd wyznaje właściciel firmy produkującej, powiedzmy, pastę do zębów. Cóż jego klientów obchodzi, czy jest weganinem, buddystą, katolikiem, zwolennikiem socjaldemokracji albo czy bierze udział w marszach ONR-u? Na rynku chodzi przecież wyłącznie o dostarczenie klientom zadowalających ich produktów, prawda? Otóż, nie do końca. Bywa, że przedsiębiorcy – także ci najwięksi – z jakiejś przyczyny czują potrzebę nawracania innych na ich zdaniem jedynie słuszne poglądy. Jednym z najczęstszych na to sposobów jest systemowa dyskryminacja grup o poglądach przeciwnych. Nie handlują z nimi, nie zatrudniają ich, nie kierują do nich swoich reklam. Innym sposobem jest aktywna promocja swoich przekonań. Dotują think-tanki, kampanie społeczne, NGO-sy.
Czy naprawdę w biznesie jest miejsce dla takich krzyżowców? I czy klienci w pakiecie z pastą do zębów, gumą do żucia i środkami na potencję, a pracownicy w pakiecie z umową o pracę, powinni otrzymywać dawkę ideologicznej indoktrynacji? To ważne pytanie. Przypadków ideologizowania biznesu jest sporo.

Nie podoba się? Sprzedaj akcje!

– Nie każda decyzja ma charakter ekonomiczny – tłumaczył w 2013 r. udziałowcom sieci Starbucks jej ówczesny prezes Howard Schultz, gdy ci wyrazili rozczarowanie wynikami finansowymi firmy. Uznali, że są one ceną za otwarte poparcie, którego Starbucks udzielił propozycji zalegalizowania w stanie Waszyngton małżeństw homoseksualnych. Wyraźne stanowisko w tej sprawie przełożyło się na bojkot ze strony konserwatywnych kawoszy i gorsze od oczekiwanych wyniki sprzedaży. – Pomijając fakt, że zwrot, jaki Starbucks przynosi udziałowcom, to wciąż aż 38 proc., musimy wziąć pod uwagę, że pracuje u nas 200 tys. osób. Musimy patrzeć na firmę przez pryzmat ludzi, zaakceptować różnorodność. Jeśli ktoś uważa, że jakaś inna firma da mu zwrot wyższy niż 38 proc., niech śmiało sprzeda akcje Starbucksa i kupi nowe – zachęcał menedżer. Środowisko konserwatywne odebrało to jednoznacznie: nie chcemy was u nas!
Podobnie wrogi konserwatystom jest koncern Apple. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Steve'a Jobsa, którego jedyną ideologią był perfekcyjny design iPhone'a, obecny prezes Tim Cook również aktywnie wspiera środowiska homoseksualne w walce o ich prawa. O swoje także – sam bowiem jest homoseksualistą. Cały biznes, zdaniem Cooka, powinien być oparty na równości, nieważne czy chodzi o orientację seksualną, płeć czy wyznanie. – W Apple chcemy ubogacić życie naszych klientów i robić biznes, który jest po prostu fair – napisał Cook w 2016 r. we wstępniaku dla dziennika „The Washington Post”. Dlatego właśnie Apple na zewnątrz angażuje się w kampanie społeczne promujące równość, starając się wpływać na społeczeństwo, a wewnątrz, w samej firmie – w ślad zresztą za zdecydowaną większością firm z listy 500 największych przedsiębiorstw w USA – stosuje polityki antydyskryminacyjne. W USA praktyce w wielu firmach pracownicy w miejscu pracy muszą być po prostu obyczajowymi liberałami. A jeśli nie są? Wówczas – a to właśnie przejaw owej systemowej dyskryminacji mającej promować określone wartości – ryzykują zwolnienie. W styczniu tego roku były pracownik Google, James Damore, pozwał koncern za dyskryminację „białych, konserwatywnych mężczyzn”. Koncern zwolnił go po tym, gdy ten opublikował 10-stronicową notatkę, w której skrytykował pracodawców za politykę „różnorodności”, która nie zwraca uwagi na naturalne predyspozycje mężczyzn i kobiet do zawodu programisty. W pozwie zaś sprecyzował, że „pracownicy Google, którzy wyrażają poglądy inne niż większość, są wykluczani, źle traktowani, a w końcu zwalniani z firmy”.
Niektórzy dostrzegają lewicowe sympatie Google nawet w algorytmach jego wyszukiwarki. Portal CanIRank.com przeanalizował wyniki googlowania gorących politycznie tematów (od aborcji po dostęp do broni). Okazało się, że istnieje ok. 40 proc. większa szansa na to, że główne wyniki będą w przekazie raczej lewicowe niż prawicowe, a aż 16 proc. z testowanych haseł na pierwszej stronie wyników nie zawiera prawicowych stron w ogóle.
Podobną dyskryminację zarzucają środowiska konserwatywne Markowi Zuckerbergowi, szefowi Facebooka. Tu sprawa dotyczy rzekomego cenzurowania bądź ograniczania widoczności publikowanych na FB prawoskrętnych treści. Sam Zuckerberg zapewnia jednak, że stara się zapewniać na swojej platformie pluralizm i nawet mowy nienawiści nie chciałby zwalczać zbyt radykalnymi środkami, ponieważ – jak zwraca uwagę w wywiadzie dla portalu Recode.com – Facebook działa na całym świecie, a różne społeczności mają różne standardy zachowania i nie można wszystkim narzucać jednakich. – Chciałbym, żeby polityka Facebooka precyzyjniej te standardy odzwierciedlała, ale jeszcze nie wymyśliłem, jak – przyznał Zuckerberg. Twierdzi, że twardą ręką zwalcza wyłącznie promocję terroryzmu.
Konserwatyści, zwłaszcza amerykańscy, nie wierzą w intencje Zuckerberga. Peter Schweizer, dokumentalista znany m.in. z reportażu o finansach małżeństwa Clintonów, przygotowuje film, w którym główne role czarnych charakterów promujących poprawność polityczną powierza właśnie Facebookowi i Google.

Cytat z Biblii do śniadania

Istnieją jednak także firmy przyjazne znacznie bardziej prawicy niż lewicy. Prawicowi bywają gastronomowie serwujący kanapki z kurczakiem. Na przykład jedna z głównych sieci fastfoodowych Ameryki, Chick-fil-A, szczyci się tym, że decyzje biznesowe podejmuje w oparciu o zasady religii i dlatego np. zamyka swoje punkty w niedziele. Jej szefowie otwarcie mówią też w mediach o przywiązaniu do tradycyjnych wartości i modelu rodziny. Tradycja jest ważna także dla linii lotniczej Alaska Airlines, której menedżerowie do posiłków pokładowych dorzucają karteczkę z cytatami ze Starego Testamentu, albo dla sieci hoteli Marriott, która w 2011 r. ogłosiła, że zaprzestanie oferowania dostępu do kanałów dla dorosłych w swoich pokojach.
Chciaż przykładów dużych i otwarcie promujących idee konserwatywne firm w Polsce nie ma wiele, to wydaje się, że w ostatnich latach i nasi przedsiębiorcy coraz częściej wiążą swoje przekonania osobiste z biznesem. Od 2010 r. funkcjonuje np. ogólnopolska organizacja o nazwie Towarzystwa Biznesowe – to sieć głównie małych i średnich przedsiębiorców połączonych wyznaniem. Na stronie Towarzystw czytamy: „Wartości chrześcijańskie wcielamy w życie w codziennej pracy, biznesie i działalności społecznej. Organizujemy również rekolekcje skierowane do osób przedsiębiorczych. (...) Nadrzędnym celem naszych spotkań jest wzrost obrotów naszych firm. Spotykamy się po to, by pozyskać nowe kontakty i kontrakty”.
Ideowi konserwatyści narzekający na dyskryminację na rynku ze strony takich firm, jak Facebook, muszą jednak przyznać, że i im zdarza się dyskryminować w biznesie innych ze względu na własne przekonania lub przynajmniej taką dyskryminację popierać. Na łamach portalu Huffington Post ukazał się w 2013 r. tekst, który jako jedną z czyniących tak firm wskazuje koncern paliwowy Exxon Mobile. – Koncern przeciwstawia się od lat politykom antydyskryminacyjnym i równemu traktowaniu swoich pracowników – czytamy w artykule.
W Polsce sztandarowym przykładem prawicowej dyskryminacji jest poparcie dla klauzuli sumienia w aptekarstwie. Zgodnie z nią aptekarz mógłby odmówić klientowi sprzedaży środków antykoncepcyjnych. W zeszłym roku natomiast zapadł prawomocny wyrok w sprawie łódzkiego drukarza, który odmówił przyjęcia zlecenia od jednej z fundacji LGBT. Podobnych sytuacji, w których właściciele konserwatywnych biznesów testują granice dobrowolności zawierania umów, jest sporo na całym świecie, ale szczególny rozgłos zdobywają za wielką wodą. Do głośnych medialnie przypadków należy chociażby historia kwiaciarki, która odmówiła przygotowania bukietu na ślub pary gejów. I amerykański sąd – podobnie jak polski – uznał, że pogwałciła prawo.
Prawica w takich przypadkach oburza się, twierdząc, że państwo nie ma prawa nakazywać nikomu świadczenia usług, gdy ten tego nie chce. W końcu skoro klient może wybierać usługodawców, to dlaczego usługodawcy mieliby nie móc wybierać klienta? Mamy wolny rynek!
Właśnie – wolny rynek. Wspieranie wolnorynkowych przekonań to także domena prawicowych biznesmenów. Celują w tym od lat bracia Koch, właściciele naftowego imperium, jedni z najbogatszych ludzi świata. W 1974 r. Charles Koch założył wraz z libertarianinem Murrayem Rothbardem fundację swojego imienia, która przekształciła się w Cato Institute, obecnie najbardziej znany i najmocniejszy intelektualnie libertariański think-tank na świecie. Także w Polsce mamy biznesmenów angażującym się we wsparcie idei wolnorynkowych – kimś takim jest Arkadiusz Muś, właściciel PressGlassu (produkcja szyb zespolonych) i częsty bywalec listy najbogatszych Polaków. Wspiera on działalność FOR-u, wolnorynkowego think-tanku prof. Leszka Balcerowicza.

Bądź sobą i pij colę

Ideologia w biznesie nie ogranicza się wyłącznie do kwestii obyczajowych, nie zawsze jest związana z dyskryminacją i nie polega tylko na publicznym promowaniu konkretnych poglądów. Często jest czymś znacznie bardziej użytecznym – budulcem całych strategii marketingowych. Weźmy np. indywidualizm. Pamiętacie hasło „Bądź sobą” wykorzystywane swego czasu przez koncern Coca-Cola? Różne jego warianty stosują producenci jeansów, samochodów czy nawet mebli. Wyraź siebie, daj się ponieść, brawo ty – wszędzie wyrazem indywidualizmu ma być zakup konkretnego produktu. Skoro jednak jest to zakup tego, co mają kupić wszyscy, to od razu wiadomo, że mówimy o indywidualizmie wykoślawionym, będącym własną karykaturą. Podobnie zresztą przerysowany jest przekaz reklamowy odwołujący się do wartości wspólnotowych – oto okazuje się, że np. rodzinę czy krąg sąsiedzki ma cementować ta sama margaryna albo jogurt.
O ile w przypadku opartej na dyskryminacji prawicowej lub lewicowej ideologii na rynku możemy podejrzewać szczerość intencji (szefowie Google’a czy drukarz z Łodzi naprawdę mogą uważać, że czynią świat lepszym), o tyle tu ideologia jest sprowadzona do roli lewara sprzedaży produktu. Jej zastosowanie to czysta kalkulacja biznesowa i ma nie tyle zmienić nasze poglądy, ile odzwierciedlać w uproszczony, a często i zwulgaryzowany sposób te, które już są trendy. Mistrzami biznesowego korzystania z ideologii są właściciele konglomeratów medialnych. Są w stanie tak profilować tytuły ze swojego portfolio, by promowały całkowicie sprzeczne światopoglądy. To tłumaczy, dlaczego wydają jednocześnie tygodniki zorinetowane liberalnie i konserwatywnie, albo w jednym kanale emitują filmy erotyczne, a w drugim msze. Czy to godne moralnego oburzenia? Trudno powiedzieć.
Faktem jest jednak, że gdy ideologia sprzedaje produkt, często dochodzi do wypaczeń. Weźmy promotorów medycyny alternatywnej, którzy popularność swojej wątpliwej oferty opierają na negowaniu osiągnięć klasycznej nauki. „Masz raka? Zrezygnuj z chemioterapii, ona zabija. Poddaj się kuracji dotykowej i popijaj ziółka!”. W Polsce do takich osób należy, niestety, słynny już i niezwykle popularny Jerzy Zięba, który na stronie „Ukryte terapie. Czego ci lekarz nie powie” (tak samo zatytułował swoją bestsellerową książkę) sprzedaje np. trawę pszeniczną w cenie 105 zł za 0,5 kg. To oznacza 210 tys. zł za tonę (dostawę, wspaniałomyślnie, oferuje gratis).
Do kategorii produktów opartych w dużej mierze na niewiedzy ekonomicznej konsumentów i ideologii antyglobalistycznej (wyzysk, wszędzie wyzysk!) należą te opatrzone napisem „fair trade” (sprawiedliwy handel). Pieniądze, które za nie płacimy, mają trafiać w większym stopniu do producentów (np. kawy) z najbiedniejszych rejonów świata. Szlachetne. Szefowie Cadbury o jednym ze swoich batonów, który uzyskał certyfikat fair trade, powiadali, że to „ten sam smak, ale z moralnością w cenie”. Nic dziwnego, że produkty sprawiedliwe bywają droższe od pozostałych, tych w domyśle niesprawiedliwych. Problem w tym, że w rzeczywistości z nadwyżki, którą za nie płacimy, do producentów nie trafia aż tak wiele, jak się nas przekonuje (wedle niektórych wyliczeń jedynie 10 proc.), a sam mechanizm działania organizacji certyfikujących fair trade prowadzi do opóźnień w modernizacji rolnictwa krajów trzeciego świata, a co za tym idzie, ich wolniejszego rozwoju i bogacenia się.

Rynkowa demokracja

Powyższe ustępy mógłby napisać Michael Moore, reżyser, dokumentalista będący ikoną antykapitalizmu, prawda? Także nad tym ubolwam, ale faktem jest, że w połączeniu ideologii i biznesu coś razi. Wolałbym, żeby Zuckerberg, Muś, Zięba i w ogóle wszyscy biznesmeni zajęli się po prostu dostarczaniem potrzebnych produktów i usług. Chciałbym, żeby Adam Smith miał stuprocentową rację mówiąc, że są oni tylko egoistami, dbającymi o własny zysk (ale przez to właśnie także o moje zadowolenie jako klienta). Tym bardziej jednak nie chcę, żeby mnie zmieniali. Nie chcę też, żeby próbowali grać na związanych z moimi upodobaniami religijnymi czy moralnymi emocjach, by swoje produkty mi sprzedać. Zdaje się, że nikt nie chce. Czy wobec tego należałoby oddzielić, np. ustawą, rynek od ideologii?
To pomysł karkołomny. Wiara w to, że ustawodawca zwalczający ideologie sam nie będzie się jakąś kierował, jest naiwna. Bo przecież do końca nikt od ideologii uwolnić się nie może. Są one, owszem, źródłem wielu konfliktów, lecz również źródłem koniecznego w naszym życiu porządku. Jak zauważał ekonomista i historyk gospodarki (a przy okazji laureat Nagrody Nobla) prof. Douglass North, niemożliwe jest funkcjonowanie w życiu bez przyjęcia jakiejś ideologii, a więc zestawu przekonań i wartości, które sterują naszą codzienną aktywnością i wyborami.
„Ideologie to intelektualne wysiłki mające zracjonalizować wzory zachowań grup i indywiduuów. (...) to ekonomiczne narzędzia radzenia sobie z otoczeniem, konstytuujące »światopogląd« w ten sposób, żeby uprosić proces podejmowania decyzji” – zauważał North w 1981 r. w „Strukturze i zmianie w historii gospodarki”. Bez jakiejś ideologii nie da się działać, a więc żyć. I dotyczy to także przedsiębiorców. Może są i egoistami, jak chciał Smith, ale mogą być egoistami zideologizowanymi. Chęć, by wszyscy myśleli jak ja, jest przejawem jakiegoś egoizmu. Zamiast jednak walczyć ustawowo z nielubianymi ideologiami inkorporowanymi w działanie firm (czy to poprzez dyskryminację, czy poprzez nachalną promocję marketingową, czy jeszcze inaczej), trzeba pozwolić im zetrzeć się w ramach demokracji. Rynkowej demokracji.
Bo rynek to demokracja, w której każdy grosz liczy się jak głos, co zauważał już na początku XX w. ekonomista Frank Fetter. – Czy konsument kupi książkę, czy pójdzie do teatru? Każdy zakup ma dalekosiężne konsekwencje. Nie możesz uniknąć wyboru, nawet zakopując w ziemi swoje pieniądze, bo oznacza to albo zwiększony popyt na złoto, albo podarunek dla emitenta papierowej waluty – pisał Fetter w „Podstawach ekonomii”. Zgodnie z tą analogią firma, która decyduje się na wyjście do ludzi z ideologicznym programem, ryzykuje utratę części elektoratu. Jeśli np. od pracowników wymagamy posiadania konkretnych poglądów, to ryzykujemy, że nie zatrudnimy kogoś o wybitnych klasyfikacjach tylko dlatego, że inaczej niż my postrzega rolę kobiet w społeczeństwie czy kwestię praw zwierząt. Obniżymy w ten sposób produktywność naszego przedsiębiorstwa, czasami w sposób dlań terminalny.
Devah Pager z Uniwersytetu Harvarda w pracy „Czy firmy, które dyskryminują, są bardziej narażone na upadłość?” na tytułowe pytanie odpowiada twierdząco. Wraz z Bartem Bonikowskim (również Harvard) przeanalizowała w 2004 r. podania o pracę składane w nowojorskich przedsiębiorstwach. W owych CV jedyną różnicą był kolor skóry poszukujących pracy. Na podstawie wyników rekrutacji Pager podzieliła firmy na dyskryminujące i niedyskryminujące, a w 2010 r. sprawdziła, co z tymi firmami się stało. Okazało się, że bankructwo ogłosiło w ujęciu procentowym dwukrotnie więcej frim dyskryminujących niż niedyskryminujących. Badaczka uznała, że dyskryminacja nie jest sama z siebie przyczyną upadłości, ale jest oznaką, że pracodawca nie kieruje się racjonalnymi przesłankami w doborze personelu, a bardziej intuicją, która często po prostu zawodzi.
Koszty ponosimy także wówczas, gdy opieramy swój biznes na regułach religijnych i np. – jak Chick-fil-A – zamykamy restauracje w niedzielę albo – jak banki islamskie – nie pobieramy procentu od pożyczek. Pozbywamy się wówczas potencjalnych przychodów, a to ustawia na lepszej pozycji konkurencję, dla której dzień święty czy zakaz lichwy znaczenia nie ma. Nawet ci, którzy dzięki ideologii budują swoją sprzedaż, przez tę samą ideologię są ograniczani. Firma mięsna produkująca koszerne jedzenie nigdy nie będzie szczególnie popularna wśrod miłośników wieprzowiny. Ideologia w biznesie ma swoje koszty, bo oznacza, że część konsumentów o innych przekonaniach nigdy na nas swoim portfelem nie zagłosuje. Każdy, kto chce ją w biznes zaprząc, musi z tymi kosztami się pogodzić.
Rację ma więc Tim Cook z Apple, gdy pisze, że „społeczność biznesowa już dawno doszła do wniosku, że dyskryminacja jest zła dla interesów”. Nie zauważa jednak dwóch rzeczy. Po pierwsze, popierane przezeń prawo nakazujące świadczenie usług każdemu bez względu na wolę usługodawcy samo prowadzi do dyskryminacji – tegoż usługodawcy właśnie. Tu rację mają konserwatywni adwersarze Cooka. I po drugie, nie można prowadzić skutecznej antydyskryminacyjnej polityki w firmie, nie uciekając się do jakiejś formy dyskryminacji. Przykładem jest chociażby sytuacja ze zwolnieniem Damore'a z Google.
Współpraca między ludźmi nigdy nie będzie całkowicie bezkonfliktowa, ale jedynym skutecznym sposobem na zapobieganie konfliktom, na duszenie ich w zarodku czy po prostu ograniczanie ich jest wzmacnianie dobrowolnej wymiany rynkowej. Ta czyni eksponowanie w biznesie kontrowersyjnych, zapalnych elementów ideologicznych bardzo kosztownym. A firmy zazwyczaj koszty tną. To rynek, a nie ustawy, promuje tolerancję i stępia radykalizmy.