W publicznej skarbonce jest mniej, niż byśmy sobie życzyli. Od lat mamy deficyt w całym sektorze finansów publicznych. Dlatego premier Morawiecki liczy nie tylko, ile możemy wydać, ale też gdzie i ile pożyczyć.
O ile chętni do kredytowania zawsze się znajdą, o tyle z samym wydawaniem nie jest już tak łatwo. Sami sobie ograniczyliśmy możliwości popuszczania pasa, godząc się na forum UE, by deficyt był nie wyższy niż 3 proc. PKB, a w przyszłości spadł do 1 proc. Politycy zaakceptowali regułę fiskalną, która nie pozwala na wydatkowe szaleństwo, gdy za oknem jest ładna pogoda, ale daje możliwość rozłożenia parasola, gdy aura jest gorsza. W ten sposób unijny gorset dodatkowo sobie usztywniliśmy.
Aktualizacja programu konwergencji razem z regułą wydatkową stała się rodzajem kręgosłupa, który kazał naszym politykom trzymać głowę prosto i patrzeć dalej niż najbliższe 12 miesięcy. To naprawdę spory postęp. Wszyscy pamiętają słynną „dziurę Bauca” – zawrotne 90 mld zł. Była to ponad połowa dochodów budżetu (to tak, jakby dziś dziura wynosiła 200 mld zł). Powodem było z jednej strony gwałtowne hamowanie gospodarki po kryzysie azjatyckim. Z drugiej – beztroska w przyjmowaniu kolejnych ustaw szytych pod wybory.
Gorset, który sobie nałożyliśmy, nie uchroni nas przed spowolnieniem ani nie spowoduje, że rządzące ugrupowanie przestanie rozdawać wyborcom cukierki. Ma jednak niebagatelną zaletę – uczy trzymać pion i patrzeć dalej niż „do pierwszego”. Samoograniczenia każą sprawdzać, co się stanie z finansami państwa, jeśli zmieni się pogoda albo zechce się poprawić wyniki sondaży, zwiększając wydatki. Wtedy zapalą się lampki pokazujące, jak łatwo puścić budżet z torbami. Nie znaczy to, że uchronią nas przed byciem drugą Grecją. Dzisiaj, gdy nad gospodarką jest niemal bezchmurne niebo, wciąż mamy deficyt, a nie nadwyżkę. Jest więc czym się martwić. Ale dzięki APK czy regule wydatkowej zawsze wiadomo, kiedy zawrócić z drogi, zanim złapie nas burza.