W Sejmie procedowane są aż dwa projekty zakazujące chowu i hodowli zwierząt na futra. Branża przedstawiła jednak własną propozycję – i ma ona szanse trafić pod obrady komisji rolnictwa.



– Nasz projekt zakłada utworzenie izby gospodarczej zrzeszającej wszystkich hodowców. Obecnie tylko połowa z nich należy do któregoś ze związków, inni pozostają całkowicie poza ich kontrolą – mówi Daniel Żurek, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych.
Obligatoryjne zrzeszenie ma umożliwić samokontrolę branży poprzez audyty i certyfikowanie. – Nasze propozycje pozwolą ujednolicić najwyższe standardy hodowli zwierząt i zlikwidować margines występujący w każdej branży. Dodatkowo główny lekarz weterynarii, wojewódzkie inspektoraty ochrony środowiska i Ministerstwo Rolnictwa uzyskają kompetentnego i odpowiedzialnego partnera do współpracy – podkreśla Daniel Żurek.
Związek przekazał przygotowany projekt m.in. szefom wszystkich partii politycznych i ministerstwom. Organizacja dotąd nie zdecydowała się na zbieranie pod dokumentem podpisów obywateli z powodu, jak podkreśla, „wieloletniego czarnego PR-u” przeciwników, przez który branża nie cieszy się dobrą opinią. – Natomiast zapraszamy wszystkich zainteresowanych na fermy, pokazujemy, jak naprawdę wygląda polska hodowla. Wiele osób po wizytacji diametralnie zmienia zdanie na temat polskiego przemysłu futrzarskiego i nie popiera już pomysłu jego likwidacji – podkreśla Żurek.
Szansa na poparcie
Zapytaliśmy resort rolnictwa, co sądzi o propozycjach branży. Do chwili zamknięcia wydania nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Pomysł hodowców popiera za to dr Jarosław Sachajko, poseł Kukiz,15 i przewodniczący sejmowej komisji rolnictwa. – Moim zdaniem samorząd jest najlepszą formą regulacji w każdej branży. Państwo powinno tylko sprawdzać, czy kontrola jest rzeczywiście przez branżę wykonywana – tłumaczy Sachajko. I deklaruje, że przedstawi projekt związku w komisji, co stworzy szansę na to, by dokument stał się oficjalną propozycją komisyjną. – Gdyby nie było takiej zgody, to nie wykluczam, że z odpowiednią inicjatywą wystąpi mój klub. Ważne jest jednak, by przedstawiciele branży mówili jednym głosem, bo na razie mamy dwie organizacje, które ze sobą rywalizują – ocenia parlamentarzysta Kukiz,15.
Z pomysłami zmian w prawie, które uderzą w branżę futrzarską (forsują je posłowie PiS i PO), równolegle walczy też bowiem Polski Związek Hodowców i Producentów Zwierząt Futerkowych. Na swojej stronie opublikował on list otwarty do parlamentarzystów, pod którym podpisało się 463 pracowników naukowych prowadzących badania na zwierzętach gospodarskich. Wartość branży futrzarskiej oceniono w nim na 5 mld zł, jej roczne przychody na 1 mld zł a liczbę osób pośrednio i bezpośrednio w niej zatrudnionych na ok. 40–50 tys.
Więcej niż futra
Przeciwnicy obostrzeń podkreślają, że przemysł futrzarski to nie tylko fermy, ale również producenci karmy, zakłady obróbki skór, domy aukcyjne, zakłady produkujące wyposażenie ferm, kuśnierze itp. Podmioty te są z kolei ściśle powiązane z branżą drobiarską i przetwórstwem rybnym, gdyż zwierzęta futerkowe żywią się resztkami rzeźnymi, zagospodarowując niemal wszystkie miękkie produkty uboczne pochodzenia zwierzęcego, które w przeciwnym razie trzeba by było utylizować, ponosząc duże koszty.
– Efektem symbiozy tych branż są stabilne niskie ceny drobiu i ryb, na czym zyskują konsumenci – wskazuje Daniel Żurek, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych.
Czy samokontrola wystarczy? Zdaniem Pawła Rawickiego ze Stowarzyszenia Otwarte Klatki, przedstawiony przez przedsiębiorców projekt pomija zupełnie to, że mieszkańcy polskich wsi nie chcą u siebie ferm norek. – Obawiają się fetoru, zanieczyszczeń środowiska, spadku wartości okolicznych nieruchomości, spadku atrakcyjności inwestycyjnej terenu czy ucieczek zwierząt. Praktycznie za każdym razem, kiedy ma powstać nowa ferma, rozpoczyna się lokalny protest – przypomina Rawicki.
Zwraca też uwagę, że zaproponowane regulacje nie dotykają problemu dobrostanu zwierząt. – Sedno problemu polega na tym, że norki to drapieżniki żyjące w naturze na olbrzymich terytoriach. Na fermach, zamiast kilku kilometrów kwadratowych, dostają klatki, w których mają do dyspozycji kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych powierzchni – podsumowuje Paweł Rawicki.
Jarosław Sachajko zauważa jednak, że widać gotowość hodowców do samonaprawy branży.
– W listopadzie na posiedzeniu komisji w Sejmie wskazali, że pomagają społecznościom lokalnym walczyć z pseudohodowcami nastawionymi na szybki zysk i nieprzestrzegającymi standardów. Przedstawili m.in. przykłady takich pseudohodowli, które udało im się zamknąć. Stwierdzili ponadto, że są gotowi ponieść koszty likwidacji hodowli lisów – mówi poseł.