Czy cierpienie zwierzęcia to naturalny porządek rzeczy? Czy też futro to modowy kaprys? Tych dwóch stanowisk nie da się pogodzić.
Te futerka przejmie kto? Niemcy i Rosjanie najpierw. Czy kto jeszcze? (...) Tu się zastanawiają nad tymi futerkami, rozdzierają szaty, ale człowieka wolno zabić. I to prawica jest? I to ludzie są? Rozmawiałem z człowiekiem, który hoduje w Polsce zwierzęta futerkowe. Nabrane kredyty, siedem tysięcy ludzi pracuje i gdzie oni teraz mają pójść? Na bruk? Kto zapłaci za te kredyty, kto zapłaci za to wszystko?”.
Te słowa o. Tadeusza Rydzyka padły w Radiu Maryja na początku lutego. Cztery miesiące wcześniej grupa posłów PiS skierowała do Sejmu projekt ustawy o ochronie zwierząt. Jeśli prawo wejdzie w życie, skończy się trzymanie psów na łańcuchach, wykorzystywanie zwierząt w cyrkach, zaczną także obowiązywać surowsze kary za znęcanie się nad czworonogami. Te zmiany nie budzą jednak większych kontrowersji. Budzi je zapis, któremu w projekcie poświęcono ledwie parę zdań – o zakazie hodowli zwierząt na futra. I to właśnie do tego odnosiły się słowa o. Rydzyka.
W swoim oburzeniu nie jest odosobniony. Zakaz hodowli zwierząt futerkowych ma swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników. Podzielił także polityków i świat nauki – kiedy ponad setka naukowców w liście otwartym zaapelowała o likwidację przemysłu, ponad 340 naukowców związanych z branżą odpowiedziało kontrlistem otwartym w jej obronie. A kiedy zakaz wsparł Jarosław Kaczyński, mówiąc, że ludzie muszą być bardziej ludzcy, działacze prawicy zmartwili się, że lewicowe poglądy przeniknęły nawet do PiS.
Obie strony wytaczają coraz cięższe działa, obie szukają sojuszników. W walkę zaangażowani są lobbyści, specjaliści od PR, politycy i publicyści. Im bliżej rozstrzygnięcia, tym bardziej dyskusja nad ustawą przypomina wojnę. I to toczącą się na kilku frontach jednocześnie.
Front pierwszy. Dobrostan
Naukowcy, którzy popierają projekt likwidacji ferm futrzarskich, tłumaczą, że norki i lisy to zwierzęta, które w naturze zajmują terytoria liczące nawet kilkaset hektarów. „Jakakolwiek forma chowu klatkowego nie może więc w swej istocie spełnić potrzeb etologicznych tych dzikich drapieżników (...). Ze względu na to uzasadniona jest diagnoza, że chów klatkowy sprawia tym zwierzętom cierpienie” – przekonują.
Cierpienie – koronny argument ekologów z Fundacji Viva! i Stowarzyszenia Otwarte Klatki, którzy w tej wojnie są przeciwnikami hodowców. Argument tak istotny, że innych nie potrzeba. Ale nie dla wszystkich, więc obserwują fermy, dokumentują nieprawidłowości i alarmują. Że klatki za małe, że zwierzęta nawzajem się kaleczą. Że ich odchody są źle zabezpieczone i zanieczyszczenia przenikają do gleby i wód gruntowych. Że kontrole weterynaryjne są nieskuteczne, bo trwają za krótko i są niedokładne, co daje pole do nadużyć.
Hodowcy odpowiadają oskarżeniami o ekoterroryzm i przekonują, że ustalenia aktywistów mijają się z prawdą. Że zdjęcia chorych zwierząt robione są na fermach, które są niechlubnymi wyjątkami, często prowadzonymi przez niezrzeszonych w związkach hodowców. I że sami z takimi walczą. Przekonują, że za złą opinię o branży odpowiedzialne są fermy lisie – założone jeszcze w czasach peerelu, prowadzone przez starszych hodowców, którzy nie myślą o inwestycjach, bo zainteresowanie futrami z lisów minęło. A ponieważ moda na norki pojawiła się pod koniec lat 90., to większość nowych ferm spełnia wszystkie wymagania.
Te zresztą są coraz ostrzejsze. We wrześniu 2015 r. minister rolnictwa wydał rozporządzenie, w którym określił warunki, w jakich można utrzymywać zwierzęta gospodarskie, a do takich od kilku lat należy norka amerykańska (do niedawna uznawana za gatunek inwazyjny). Teraz fermy mają jedno ogrodzenie, od lipca 2018 r. muszą mieć podwójne, odpowiednio wysokie i głęboko wkopane, by uniemożliwić norkom ucieczkę. Klatek nie będzie można już ustawiać jedna na drugiej, mają być większe (długie na 85 cm, wysokie i szerokie na 45 cm), a jeśli hodowcy nie zdecydują się na ich wymianę, w starych powinni zmniejszyć liczbę zwierząt (w tych parterowych z trzech do dwóch sztuk, a w piętrowych z pięciu do czterech).
Daniel Chmielewski, prezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych, przekonuje, że wielu właścicieli ferm zaciągnęło kredyty, by sprostać wymaganiom, i że związek przypilnuje, by zrobiły to wszystkie. Problem w tym, że razem z drugim związkiem (Polskim Związkiem Hodowców i Producentów Zwierząt Futerkowych, którego szefem jest Rajmund Gąsiorek, biznesmen z Wielkopolski i polityk PO) zrzeszają zaledwie połowę z 1144 ferm.
Reszta jest poza ich kontrolą.
Front drugi. Jakość
„Hodowla zwierząt futerkowych nie polega na dręczeniu i krzywdzeniu zwierząt, jakby chciały to przedstawiać środowiska dążące do likwidacji branży. Obecnie funkcjonujące nowoczesne fermy gwarantują w pełni zaspokojenie wszystkich potrzeb utrzymywanych tam zwierząt. Nie można bowiem uzyskać wysokiej jakości skór, jeśli zwierzęta nie będą właściwie karmione i utrzymywane” – piszą pracownicy naukowi prowadzący badania na zwierzętach futerkowych.
Hodowcy przekonują, że norki hodowlane i te dziko żyjące różnią się od siebie. Przytaczają wyniki badań, które pokazują, że udomowione zmieniły nie tylko wygląd, ale i zachowanie. Jeden z właścicieli ferm przekonywał, że norki w niewoli mają lepiej niż na wolności, bo nie muszą polować. Pełnowartościowe jedzenie zaspokaja ich najważniejsze potrzeby, a zabawki, które już pojawiają się w niektórych klatkach (a mają pojawiać się częściej, bo takie zalecenia dla hodowców płyną z UE), sprawiają, że są radosne, by nie powiedzieć szczęśliwe.
O ile trudno uwierzyć w chęć uszczęśliwienia hodowanych zwierząt, to argument, że hodowca musi dbać o norkę ze względu na skórę, przekonuje wielu. Bo to niewątpliwie biznes dochodowy. Pod warunkiem że towar będzie najlepszej jakości.
Od kilku miesięcy hodowcy do znudzenia powtarzają, że polskie fermy należą do czołówki najlepszych na świecie. Nie tylko pod względem produkcji (w Europie ustępujemy tylko Duńczykom, na świecie wyprzedzają nas jeszcze tylko Chiny), ale i pod względem jakości. Chmielewski przekonuje, że nawet małe uszkodzenie futra czyni skórę bezwartościową.
Sprzedaż odbywa się głównie za pośrednictwem czterech największych na świecie domów aukcyjnych: w Kopenhadze, Helsinkach, Seattle i Toronto. Trafiają do nich skóry posegregowane w loty. Lot zawiera od 20 do nawet 1000 wyselekcjonowanych skór, które muszą mieć identyczną wielkość, barwę, długość włosa, gęstość czy jedwabistość. Dobrej jakości skórę samca można dziś sprzedać za 45 euro, samicy, która jest mniejsza, za 25 euro. To dobra cena, ale jeszcze trzy lata temu stawki były o połowę wyższe. Rocznie polscy hodowcy sprzedają ponad 8 mln skór, niemal wszystkie za granicę. A to, jak podkreślają, dobrze świadczy o warunkach hodowli.
Żeby udowodnić, jak jest dobrze, organizują dni otwarte. Każdy, kto przyjdzie wtedy na fermę, zobaczy najpierw szereg wiat, każda o długości ok. 100 m. W zależności od wielkości fermy może być ich kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt. Pod wiatami znajdują się ustawione po obu stronach klatki. Niektóre będą puste, w innych zastanie pojedyncze norki. Takie warunki ma tylko stado zarodowe – to najlepsze sztuki przeznaczone do rozmnażania. Ponieważ stado podstawowe jest stosunkowo niewielkie, odór odchodów jest do zniesienia. To dlatego właśnie wtedy, jak twierdzą ekolodzy, hodowcy urządzają dni otwarte.
W maju, kiedy na świat przyjdą nowe mioty, klatki zapełnią się młodymi. Wtedy na największych fermach może być nawet powyżej 80 tys. zwierząt. Przez pół roku osiągną wystarczającą dla hodowców wielkość. Wtedy pod wiaty wjedzie killing box – maszyna, do której norki zostaną wrzucone i uśpione dwutlenkiem węgla. Hodowcy twierdzą, że to najbardziej humanitarny sposób, ale ekolodzy przekonują, że nie zawsze i nie każde zwierzę ginie szybko i bezboleśnie.
Tak czy inaczej, zanim zostaną uśmiercone, niektóre padną, a inne będą pogryzione i uśpione. Ekolodzy twierdzą, że agresja w klatkach jest nieunikniona, a hodowcy wiedzą o tym, godzą się z tym i wliczają straty w koszty. Zapewnienie lepszych warunków zwierzętom byłoby dla nich o wiele bardziej kosztowne.
Front trzeci. Ekonomia
Wojtaszyce pod Goleniowem. Daniel Żurek, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych, mówi, że wieś przez dwa lata starała się, by w jej okolicy powstała ferma. A kiedy wreszcie się pojawiła, to ze sklepu zniknął zeszyt, w którym ekspedientka zapisywała nazwiska mieszkańców kupujących na kredyt. To jeden z przykładów zagospodarowania terenów po upadłych pegeerach, przekonuje Żurek, i zaprasza do Goleniowskiego Parku Przemysłowego, by udowodnić, że z hodowli norek utrzymują się nie tylko właściciele ferm.
W Parku siedzibę ma HG Poland, spółka z kapitałem duńskim, która produkuje wszystko, co potrzebne do hodowli norek: od wiat po klatki, karmiarki i urządzenia do usypiania zwierząt. Jeszcze w ubiegłym roku zatrudniała 300 osób, teraz w związku z niepewną sytuacją zredukowała zatrudnienie o połowę. Sąsiaduje z nią firma Norpol, największe w tej części Europy centrum specjalizujące się w obróbce skór z norek. Rocznie trafia do niej ok. 3 mln futer, nie tylko z Polski, a w sezonie firma zatrudnia prawie 400 osób. I jeszcze NAFA, europejski oddział kanadyjskiego domu aukcyjnego, gdzie gotowe skóry są sortowane, układane w loty i wysyłane na giełdę w Toronto. W ubiegłym roku firma zatrudniała 200 osób.
Dla Roberta Krupowicza, burmistrza Goleniowa, osiem działających na jego terenie ferm i firmy obsługujące branżę futrzarską przekładają się na konkrety: wpływ do budżetu (tylko z podatku od nieruchomości blisko 1,5 mln zł rocznie plus 0,5 mln podatku dochodowego od osób prawnych) i zatrudnienie (średnio 1,5 tys. osób rocznie), które zmniejsza bezrobocie (według ostatnich badań do 2 proc.).
Podkreślając znaczenie swojej branży, hodowcy często używają argumentu, że co roku do budżetu państwa wpływa z ich działalności od 600 mln do 700 mln zł. Ekolodzy większość podawanych przez nich sum uważają za mocno przesadzone i próbują je weryfikować. I tak z danych ministerstwa, o które w trybie dostępu do informacji publicznej wystąpiła fundacja Viva!, wynika, że w 2016 r. z podatku dochodowego od osób prawnych i fizycznych wpłynęło do budżetu zaledwie 9,7 mln zł, a do października roku ubiegłego 8,3 mln zł. Prawie 100 razy mniej od tego, co podają hodowcy.
Ministerstwo tłumaczy, że dane dotyczą wyłącznie tych firm, które w zgłoszeniach identyfikacyjnych w rodzaju przeważającej działalności wskazały chów i hodowlę zwierząt. Przy czym nie można jednoznacznie stwierdzić, że osoby te zajmują się wyłącznie hodowlą zwierząt futerkowych. Tak samo jak nie można wykluczyć, że nie zajmują się nią również inni hodowcy, którzy nie wpisali jej jako swojej działalności wiodącej. Raport PwC z 2014 r., z którego wynika, że w 2013 r. hodowcy odprowadzili do budżetu 91 mln zł podatków i składek, sytuacji nie rozstrzyga.
Różnice występują też w ocenie zatrudnienia. Hodowcy długo twierdzili, że w branży pracuje nawet 50 tys. osób. Kiedy ekolodzy zaczęli udowadniać, że to niemożliwe, przedsiębiorcy uściślili, że przy samej hodowli pracuje ok. 13 tys. ludzi, a reszta to zatrudnieni w branżach związanych z hodowlą lub od niej zależnych.
Viva! poprosiła o dane ZUS. Z listy ubezpieczonych u płatników z kodem działalności odpowiadających hodowli wynika, że w 2016 r. było ich zaledwie 993, a w roku ubiegłym o siedmiu mniej. Hodowcy tłumaczą, że wynika to z tego, że większość zatrudnionych ubezpieczona jest w KRUS, a ten nie podaje danych, bo nie ma takiej możliwości. Niczego pewnego więc nie wiadomo.
Wiadomo, że na jednej z dużych ferm pod Białobrzegami, w której hodowanych jest kilkadziesiąt tysięcy norek, właściciel zatrudnia 10 osób. Tyle wystarczy, bo większość prac jest zmechanizowana. Od karmienia po wywóz obornika i uśmiercanie. Okoliczni mieszkańcy twierdzą, że na fermie pracują głównie Ukraińcy, bo nikt ze wsi nie chce robić przy szczurach, jak nazywają norki. Głównie z powodu zapachu. A właściwie smrodu.
Front czwarty. Ludzie
Wieś to wieś. Na wsi musi trochę śmierdzieć, bo gdzie hoduje się zwierzęta, zawsze tak jest. Obojętnie – krowy, kury, świnie czy norki. Jak mówią hodowcy: g...o zawsze śmierdzi. Na dowód, że norki nie bardziej od innych gatunków, podają przykłady właścicieli, którzy budują swoje domy w pobliżu ferm. Czy narażaliby siebie i dzieci, gdyby smród był aż tak okropny? – pytają retorycznie.
Jedna z mieszkanek Białczyka w gminie Witnica twierdzi jednak, że smród smrodowi nierówny. 15 lat temu kilkaset metrów od jej domu stanęły dwie fermy norek, a że w Witnicy hoduje się też bydło, ma porównanie. I uważa, że odór idący od zwierząt mięsożernych jest inny niż od roślinożernych – mocniejszy i bardziej drażniący. Ale wie też, że zapach to rzecz względna, każdy czuje go po swojemu. Co dla jednego jest nie do wytrzymania, drugiemu może nie przeszkadzać. Trudno z tym dyskutować, więc woli porozmawiać o czymś, co dyskusji nie podlega. O muchach.
Muchy na wsiach były, są i będą, ale takiej plagi, jaka nawiedziła Białczyk i pobliskie Pyrzany zaraz po wybudowaniu ferm, nikt we wsi wcześniej nie doświadczył. Wiadomo więc, skąd się wzięły. Tym bardziej że od tej pory muchy pojawiają się każdej wiosny. Od kwietnia do października nie można otworzyć w domu okien, nie sposób wyjść przed dom, wypić na zewnątrz kawy czy zjeść posiłku. Moskitiery, zwisające z sufitu dziesiątki lepów i rozstawione wszędzie pojemniki z muchozolem to w Witnicy codzienność.
Mieszkańcy skarżyli się, przekonywali, że plaga przychodzi od ferm, ale kontrole weterynaryjne niczego nie potwierdzały. Przyciśnięty do muru burmistrz podpisał w końcu umowę z Agatą Piekarską, biologiem i entomologiem z Gorzowa Wielkopolskiego, która miała wyjaśnić, skąd biorą się insekty i jak z nimi walczyć.
Wykonane przez nią badania wykazały, że wsie atakuje głównie zgniłówka pokojowa, która rozmnaża się w oborniku norek. Piekarska wyjaśniła też, że ograniczyć jej populację można poprzez odpowiednie opryski. Jednocześnie ustaliła, że na fermach opryski były stosowane wyłącznie na owady dorosłe, co nie przynosiło trwałych efektów. Bo żeby ograniczyć rozmnażanie much, opryskiwać trzeba rozwijające się w oborniku larwy, a tego hodowcy już nie robili.
Przy okazji oceniła też pracę inspekcji weterynaryjnej, jedynej służby kontrolującej fermy, która nie ogranicza się do sprawdzenia dokumentów, ale ma też dostęp do klatek. Stwierdziła, że jej kontrole były pobieżne i nieskuteczne.
Okazuje się, że ze skutecznością problemy mają nie tylko kontrolerzy. Również lokalne władze. Przekonali się o tym mieszkańcy Jesiony w gminie Ostrzeszów, którzy cztery lata temu dowiedzieli się, że pod ich nosem powstanie ferma. Obawy mieli duże, bo wieś, choć mała, to położona na granicy obszaru Natura 2000 i coraz częściej pojawiali się chętni na zakup ziemi. Władze uspokajały, że nic złego się nie stanie, bo właściciel zakupionego od Agencji Rynku Rolnego terenu dostał pozwolenie na hodowlę królików. Ale już pierwsze roboty budowlane wzbudziły podejrzenia, które wkrótce przerodziły się w pewność, że zamiast królików będą tu hodowane norki. Wskazywał na to chociażby rodzaj stawianych wiat. Mieszkańcy alarmowali gminę i starostwo, ale urzędnicy zapewniali, że na hodowlę norek nie pozwolą.
Dwa lata temu, w kwietniu, ferma ruszyła. Zgodnie z przewidywaniami wsi w klatkach pojawiły się norki. A z nimi uciążliwe muchy i smród. Kiedy mieszkańcy poprosili władze o interwencję, wszyscy bezradnie rozłożyli ręce. Burmistrz ubolewa, ale nie ma żadnych instrumentów prawnych, by interweniować, a inspektor budowlany i służby ochrony środowiska nie widzą problemu.
Wygląda na to, że nie chcą widzieć, mówią mieszkańcy. I dziwią się temu, bo z fermy dla gminy więcej szkody niż korzyści: z podatku rolnego kokosów nie ma – ziemia tu kiepska, szóstej klasy, nikt też ze wsi na fermie nie pracuje – zza ogrodzenia fermy najczęściej słychać język ukraiński. I tylko żyć trudniej i działki sprzedać już się nie da, bo kto chciałby się teraz tu osiedlić.
Front piąty. Światopogląd
Marian Piłka, wiceprezes Prawicy Rzeczpospolitej, na łamach DGP pisał, że ekologizm „odrzuca porządek natury, w którym cierpienie zwierząt jest zjawiskiem powszechnym i naturalnym”. Z kolei naukowcy protestujący przeciwko hodowli kończą swój list otwarty, pisząc, że „(...) każdą uzasadnioną obawę o możliwy wpływ działalności ludzkiej na cierpienie zwierząt tym trudniej zignorować, im bardziej zbyteczna wydaje się ta działalność dla potrzeb społeczeństwa”. A futra, które miały dla człowieka niezastąpione znaczenie w przeszłości, dziś stanowią modowy kaprys.
Tych dwóch stanowisk nie da się pogodzić. Hodowcy, unikając dyskusji światopoglądowych, próbują walczyć z oskarżeniem o sprzyjanie kaprysom inaczej. Dowodzą, że norka to nie tylko futro. Po uśmierceniu jej tłuszcz wykorzystywany jest do produkcji biopaliw, a tuszka w biogazowniach. Najważniejszym argumentem jest jednak ten o roli norki jako naturalnego utylizatora odpadów. Chodzi przede wszystkim o resztki drobiowe i rybne, z których produkowana jest karma dla norek. W ciągu krótkiego życia każda z nich zjada ponad 50 kg odpadów, a tuszka zwierzęcia po oskórowaniu waży tylko 1,5 kg. Argument hodowców jest prosty: przed gwałtownym rozwojem ferm norek drobiarze musieli za utylizację odpadów płacić. Teraz zarabiają na nich, co pozwoliło im obniżyć koszty produkcji i stać się czołowym wytwórcą drobiu w Europie. Jeśli znikną fermy, drobiarze zamiast na odpadach zarabiać, znów będą musieli płacić za ich utylizację, co odbije się na cenach mięsa. Dodatkowe emocje wzbudza podkreślany przez hodowców fakt, że większość firm utylizacyjnych należy do kapitału niemieckiego. Krótko mówiąc: Polacy stracą, a na ich krzywdzie zyskają Niemcy.
Właśnie w związku z tym poseł Robert Winnicki, prezes Ruchu Narodowego, złożył zawiadomienie do CBA. Podejrzewa, że to nie przypadek, że w tym samym czasie, kiedy projekt nowej ustawy trafia do Sejmu, UOKiK pozwala jednej z niemieckich firm na zakup trzech polskich spółek zajmujących się utylizacją, co zdaniem posła grozi zmonopolizowaniem rynku.
Podejrzliwi są też hodowcy, którzy działanie na rzecz firm utylizacyjnych zarzucają ekologom. Twierdzą, że łączy ich wspólny cel: zniszczenie przemysłu futrzarskiego. Na dowód udostępnili w internecie nakręcony z ukrytej kamery film, na którym szefowa Stowarzyszenia Otwarte Klatki ma otwarcie przyznać się do takiej współpracy. Ekolodzy twierdzą, że to manipulacja – zanim materiał trafił do sieci, został pocięty i odpowiednio zmontowany. W rzeczywistości szefowa stowarzyszenia opowiada na nim o spotkaniu aktywistów z przedstawicielem polskich firm utylizacyjnych, podczas którego próbowali ustalić, jakie ilości utylizowanych odpadów wchodzą w grę. Bo dane od hodowców nie są wiarygodne.
Według nich gra toczy się nawet o 800 tys. ton odpadów rocznie. Viva!, powołując się na dane z Głównego Inspektoratu Weterynarii, podaje, że chodzi o 336 tys. ton.
Front szósty. Prawo
Hodowcy mówią tak: prowadzimy legalną działalność. Przez ostatnie lata chwalono nas za wzorową pracę, nagradzano, zachęcano do rozwoju. Dyscyplinowano nas, by udoskonalać fermy, stawiano coraz wyższe wymagania, które spełniamy. Mamy kredyty do spłacenia i żadnej możliwości przebranżowienia – wiaty są specyficzne, nie da się wykorzystać do innej działalności. Co mamy zrobić?
Gdyby zakaz miał wejść w życie, trzeba byłoby usiąść przy stole, policzyć, kiedy zostaną spłacone kredyty, ustalić odpowiednie vacatio legis. I wypłacić odszkodowanie. W jakiej wysokości? W Norwegii rząd zapłacił hodowcom po 1000 euro za każdą samicę i zaproponował pokrycie kosztów przebranżowienia. Przyjmując norweskie założenia, hodowcy wyliczyli, że w Polsce odszkodowania musiałyby wynieść prawie 9 mld zł.
Liczą jednak na to, że do tego nie dojdzie. Od początku uważają, że ustawa w proponowanym kształcie jest niezgodna z konstytucją i prawem unijnym. 19 lutego ich zastrzeżenia znalazły potwierdzenie w opinii prawników z Biura Analiz Sejmowych. Według nich „w przypadku, gdy państwo członkowskie nie wykazało ani niezbędnego charakteru, ani proporcjonalności spornych środków w stosunku do zamierzonego celu, ograniczenie przez takie środki traktatowej swobody przedsiębiorczości uznaje się za niedopuszczalne”.
Magazyn DGP z 16 marca 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Przedsiębiorcy przygotowali własny projekt. Chcą utworzyć Izbę Gospodarczą, która zrzeszałaby obowiązkowo wszystkich hodowców norek i która miałaby prawo przeprowadzania audytów, kontroli i certyfikacji ferm. Proponują też nadanie weterynarii szerokich uprawnień do kontroli i zapewnienie skutecznych narzędzi do likwidacji pseudohodowli. To powinno ograniczyć nieprawidłowości do minimum.
Ekolodzy są sceptyczni. Nie wierzą w skuteczną kontrolę hodowców przez hodowców. Dlatego obiema rękami podpisują się pod stanowiskiem naukowców, którzy swój list otwarty kończą wezwaniem, by ze względu na minimalne znaczenie przemysłu futrzarskiego dla społeczeństwa XXI w. hodowle zlikwidować. Tym bardziej że jak wynika z badania instytutu GfK, Polacy nie chcą ferm – zakaz hodowli zwierząt na futra poparło 67 proc. badanych. Wśród kobiet poparcie wyniosło aż 73 proc.
Wygląda więc na to, że w tej wojnie o rozejm będzie trudno. Jedna ze stron przegra. Ale na pytanie, czy jutro będzie futro, czy raczej po futrze, na razie nikt odpowiedzi nie zna.