Odszedł Stephen Hawking, fizyk. Zastanawiał się, czy czas miał początek i czy będzie miał koniec. Jego czas się skończył – i z tej okazji chciałabym przypomnieć, że w samej Drodze Mlecznej, niewielkim zakątku bezkresnego wszechświata, jest podobno aż 400 mld gwiazd.
Co więcej, Droga Mleczna jest jednak tylko jedną ze 100 tys. galaktyk w supergromadzie Laniakea (to po hawajsku „niezmierzone niebo”). Obok Laniakei wiszą w odwiecznej pustce jeszcze cztery inne supergromady galaktyczne, każda pełna gwiazd jak morze kropli wody. Co jest dalej, trudno nam pojąć. Wokół tych wszystkich gwiazd, niezliczonych gwiazd, pchane spokojną siłą grawitacji krążą planety – duże, małe, skaliste, gazowe, płynne, pełne lodu, ognia lub substancji, o których nie śniło się filozofom. Dni są na nich dłuższe lub krótsze; nad niektórymi wschodzą nocami różne liczby różnych księżyców. Wśród nich podobno jest tyle ziemiopodobnych światów, że na każde ziemskie ziarnko piasku przypada ich sto. To niebywałe – nie, to zwyczajnie niemożliwe – żeby nigdzie, w całym tym bezkresie, w nieskończonej różnorodności warunków, przy nadpodaży czasu, nie pojawił się jakiś niezwykle inteligentny gatunek, który potrafi zbudować statek kosmiczny albo odpowiedzieć na nasz radiowy sygnał. No więc... gdzie Oni są?
Ten problem – sprzeczność między wysokim prawdopodobieństwem istnienia inteligentnych cywilizacji a ich uporczywą niewidocznością – nazywa się, od nazwiska włoskiego noblisty, paradoksem Fermiego. Ta cisza, zwana Wielką Ciszą, jest wyjątkowo irytująca dla nas, Ziemian, którzy mamy przecież na punkcie kosmitów chorobliwą obsesję. Kręcimy o nich filmy i piszemy książki; od pierwszych dni na Błękitnej Planecie wciskamy małym Ziemianom pluszowe zielone ludki. Dlaczego się nie pokazują? Gdzie są? Czy Hawking, znawca kosmosu, myślał tylko o nieożywionym wszechświecie, czy miał dla nas jakąś odpowiedź w sprawie nieziemskiego życia?
Jakżeby inaczej. W 1996 r. w wykładzie o życiu pozaziemskim Hawking przytaczał cały szereg znanych wyjaśnień paradoksu Fermiego. Być może, zastanawiał się, życie wcale nie jest takie prawdopodobne, jak się wydaje, a my jesteśmy wypadkiem wszechświata przy pracy. Być może życie, jako takie, jest prawdopodobne, ale za to inteligencja wcale nie jest ewolucyjnie konieczna – mogą więc istnieć niezliczone planety z dinozauropodobnymi smokami lub wielkimi meduzami, ale niekoniecznie rodzinna planeta pana Spocka. A co, zastanawiał się, jeśli inteligencja na dłuższą metę jest właśnie zabójcza dla przetrwania?
Może tak być. Wśród zafascynowanych paradoksem Fermiego teoretyków życia pozaziemskiego znane jest dziś pojęcie Wielkiego Filtra – ewolucja może być wszędzie z grubsza podobna, ale możliwe, że istnieją stopnie w rozwoju życia, które nieuchronnie owo życie unicestwiają. Niektórzy twierdzą, że takim Wielkim Filtrem jest nagły rozwój technologiczny – żadna cywilizacja po prostu nie jest w stanie dotrwać do momentu, w którym stanie się na tyle potężna, żeby podróżować między galaktykami. Bo jeśli już prawie potrafi zbudować statek kosmiczny dalekiego zasięgu, to pewnie dorobiła się też czegoś w rodzaju bomby atomowej; zapewne wykorzystała do cna zasoby naturalne i pogrążyła swoją planetę w zanieczyszczeniach; pewnie ujarzmiła swoje rodzime mikroby i posiadła broń biologiczną albo stworzyła sztuczną inteligencję o potędze, której sama nie umie się już przeciwstawić. To spektakularne i wrażliwe narzędzia, których bezpieczeństwo wymaga coraz doskonalszej globalnej kooperacji całego inteligentnego gatunku. W pewnym momencie łatwość masowego zniszczenia jest na tyle duża, że wystarczy małe zachwianie i – słowami Hawkinga – „system staje się niestabilny i inteligentne życie się samounicestwia”. Czyżby inteligentni kosmici nas nie odwiedzali, bo zanim udały im się podróże międzygwiezdne, powysadzali się w powietrze? I czyżbyśmy my też się zbliżali do Wielkiego Filtra, skoro Donald Trump chwali się na Twitterze, jak duży jest jego guzik do broni atomowej?
W 1996 r. Hawking mówił o tej teorii, że to scenariusz nieco zbyt pesymistyczny i że cywilizacje mogą mieć nadzieję na rozwój bez samozniszczeń. Ale sam miał w zanadrzu równie pesymistyczny scenariusz innej natury: inteligentni kosmici istnieją, po prostu nas jeszcze nie zauważyli. To dobrze, bo zaawansowanie technologiczne, które pozwoliłoby Obcym się tu stawić, jest równoznaczne z zagrożeniem kolonialnym lub globalnym ludobójstwem Ziemian: „Spotkanie z zaawansowaną cywilizacją byłoby dla nas jak spotkanie Kolumba dla rdzennych Amerykanów. A to nie skończyło się dla nich najlepiej”.
Od pamiętnego wykładu Hawkinga minęło wiele lat, podczas których, jak się wydaje, dwutorowo wzrastał jego pesymizm. Po pierwsze, uważał kosmitów za coraz większe zagrożenie (w dokumencie dla Discovery z 2010 r. Hawking snuł scenariusze rodem z filmu „Dzień Niepodległości” i twierdził, że ci, którzy zdołaliby tu przybyć, „byliby radykalnie potężniejsi, a my moglibyśmy być dla nich równie istotni, jak dla nas bakterie”). Po drugie, wzrastała jego podejrzliwość wobec rozwoju technologicznego. Wciąż wyrażał obawy związane z rozwojem sztucznej inteligencji. W 2014 r. w wywiadzie dla BBC powiedział, że „rozwój sztucznej inteligencji (AI) może oznaczać koniec ludzkości (...). Zaczęłaby rozwój na własną rękę i przeprojektowywałaby się na coraz wydajniejsze sposoby. Ludzie, ograniczeni powolną ewolucją biologiczną, nie będą mieli szans i zostaną zastąpieni”.
W rozmowie z użytkownikami Reddita dwa lata temu wyjaśnił to dokładniej: „Sztuczna inteligencja, którą zaprojektujemy, może mieć zasadniczo każdy cel lub popęd. Ale ekstremalnie inteligentna AI przyszłości prawdopodobnie rozwinie, obok tego pierwotnego celu, także instynkt przetrwania – i będzie chciała akumulować coraz więcej zasobów, bo przetrwanie i posiadanie większej ilości zasobów powiększy jej szansę na osiągnięcie jej głównego celu. To może spowodować, że pozbawieni zasobów ludzie będą mieli problem”. W tej samej rozmowie mówił o możliwości zwiększenia napięć klasowych w związku z rozwojem AI. Wciąż nie uważał, że rozwój technologii musi być Wielkim Filtrem, ale już widział go jako Dość Duży Próg, którego nasza cywilizacja może nie przeskoczyć, jeśli się odpowiednio nie zabezpieczy. A więc byliśmy, jak sądził, rozpięci między dwoma mało prawdopodobnymi, ale jednak niebezpieczeństwami – samodestrukcją przez technologię i atakiem ze strony nieprzyjaznych Obcych.
I tu kryje się największy paradoks profesora Hawkinga. Ktoś, komu zdarza się głosić podwójną apokalipsę, mógłby chcieć zamknąć się w ciemnym bunkrze i namawiać ludzi, aby przystopowali tak z szukaniem innych cywilizacji, jak i rozwojem swojej, prawda? Pragnienie zawężenia horyzontu byłoby w jego przypadku tym naturalniejsze, że był to człowiek nieuleczalnie chory, przykuty do wózka, mimo starań niezbawiony przez ledwie podtrzymującą jego funkcjonowanie technologię. Hawking tymczasem, bez względu na lęk, wciąż dawał się ponieść temu jednemu z ostatnich Wielkich Marzeń ludzkości – pragnieniu spotkania innych istot, które dzielą z nami doświadczenie ewolucji od jednokomórkowców do astronautów. Krytykował co prawda projekt METI (Messaging to Extra-Terrestrial Intelligence), który zajmuje się nawoływaniem Obcych do wakacji wśród nas, zabawnych czterokończynowych węglowych form zdolnych do gry w scrabble. Ale choć wołanie do kosmitów uważał za głupotę, to ich szpiegowanie miał za najwyższą konieczność. Był częścią podsłuchującego kosmos projektu „The Breakthrough Listen”, podczas otwarcia którego powiedział: „Już czas poświęcić się znalezieniu odpowiedzi, zabrać się za szukanie życia poza Ziemią. Ludzkość ma głęboką potrzebę, by odkrywać, uczyć się, wiedzieć. Poza tym towarzyskie z nas stworzenia. To dla nas ważne, wiedzieć, czy jesteśmy sami w ciemności”. Poznanie było dlań jak narkotyk. „Mój cel jest prosty – powiedział niedawno. – Całkowite zrozumienie wszechświata”. Dotkliwie świadomy, że wiedza może przynieść katastrofę, wciąż pragnął jej bardziej, szybciej, więcej.
Kiedy zastanawiałam się, jak można jednocześnie bać się kosmitów i ich szukać, ostrzegać przed inteligentną technologią i korzystać z niej, by być częścią społeczności, przypomniały mi się często cytowane słowa Hawkinga, u którego zdiagnozowano stwardnienie zanikowe boczne na samym początku trzeciej dekady życia. Hawking mówił: „Moje oczekiwania zostały zredukowane do zera, gdy miałem 21 lat. Wszystko, co stało się potem, to bonus”. Diagnoza musiała dlań być potworna – ale i w pewien sposób wyzwalająca. Jego córka Lucy mówiła w jednym z wywiadów o tym, jak Hawking pędził swoim wózkiem po ulicach miasta z niebezpieczną szybkością. Być może życie w cieniu nadchodzącej katastrofy sprawia, że człowiek przestaje dbać o niebezpieczeństwo, myśli tylko o tym, żeby jak najwięcej złapać świata, wiedzy, życia, zanim wszystko się skończy. Wszelki czas jest ukradziony, dodatkowy, wyszarpnięty. Trzeba próbować się wspiąć na Wielki Próg, nawet jeśli okaże się, że to Wielki Filtr. Jeśli odnalezienie Obcych skończy się apokalipsą, cóż z tego – wszak zanim nas zabiją, przynajmniej będziemy WIEDZIEĆ. „Pamiętaj, by patrzeć w górę na gwiazdy, nie na dół na swoje stopy” – powiedział kiedyś Hawking. Wtedy możesz się potknąć i rozbić sobie głowę, ale przynajmniej napatrzysz się na wszechświat.
Stephen Hawking, choć nigdy się o tym nie dowie, był dla mnie kimś niezwykle ważnym. Do dziś prawie nie rozumiem, jakie znaczenie ma to, że z czarnych dziur dobywa się promieniowanie Hawkinga, albo to, że Wielki Wybuch może się pojawić także w modelach niesymetrycznych. Zawsze rozumiałam za to, że Hawking istnieje w sposób paradoksalny: człowiek radykalnie niepełnosprawny, który ma nieskrępowany wgląd w samo serce wszechświata, jakby żywcem wyciągnięto go z bajki o potędze ludzkiego umysłu. Poważny fizyk, który żartuje z materią i potrafi założyć się o to, że nie uda się odnaleźć bozonu Higgsa (ten zakład przegrał, jak i wiele innych). Miał przerażający wygląd, był manifestacją żałosności naszej biologii, taką, od której zawsze się odwracamy i umieszczamy ją w odosobnieniu – a przy tym był wielkim celebrytą, przemawiał na zjazdach i grał w sitcomach, jego okropność była oswojona, przyjęta, właściwa. I dla mnie osobiście, bardzo młodej osoby czytającej „Krótką historię czasu”, był kiedyś świadkiem obrony w sprawie możliwości ogarnięcia całego tego nieznośnego chaosu, jakim wydaje się ten podobno najlepszy z możliwych wszechświat.
Paradoks Fermiego, dochodzę do wniosku, to żaden paradoks – w końcu tysiące rzeczy mogą sprawiać, że nie możemy się doczekać Obcych. Prawdziwy paradoks to to, że istniał sobie, przez 76 lat, niejaki Stephen Hawking, prawie obcy, a jednak Ziemianin. Niech zacznie się więc Wielka Cisza.
Magazyn DGP z 16 marca 2018 / Dziennik Gazeta Prawna