Prawie 41 mln Amerykanów żyje w biedzie, z czego 9 mln ma zerowy dochód, wynika z danych statystycznych za 2016 r. (wyliczeń za ubiegły rok jeszcze nie ma). I choć liczba żyjących w ubóstwie w ciągu dwóch lat poprzedzających badania spadała, te dane i tak robią piorunujące wrażenie.
We wrześniu 2017 r. ONZ zleciła przygotowanie raportu na temat skrajnego ubóstwa w USA. Pomysł pojawił się po szokującym raporcie opublikowanym na łamach periodyku „The American Journal of Tropical Medicine and Hygiene” z czerwca 2017 r. Catherine Flowers, szefowa organizacji non-profit Alabama Center for Rural Enterprise, wraz z naukowcami z Wydziału Medycyny Tropikalnej z teksaskiego Baylor College of Medicine dowiedli, że choroby kojarzone ze skrajną nędzą i spotykane dziś właściwie tylko w najbiedniejszych rejonach Afryki i Azji zaczęły również szerzyć się na amerykańskim Południu. Badania wykazały, że aż 34 proc. mieszkańców hrabstwa Lowndes w Alabamie jest nosicielami tęgoryjca dwunastnicy, pasożyta, którym najłatwiej zakazić się, korzystając z zanieczyszczonej wody. Oddzielne badania wykazały, że ponad 40 proc. zakażonych na co dzień żyło bez dostępu do kanalizacji, a nawet czystej wody pitnej.
ONZ postanowiła sprawdzić, czy w podobnych warunkach żyją jedynie mieszkańcy rejonów historycznie najuboższych, czy jest to jednak zjawisko o szerszym zasięgu. Powołano grupę badawczą, na której czele stanął Philip Alston, komisarz ONZ ds. ubóstwa i praw człowieka, a także profesor prawa z Uniwersytetu Nowojorskiego. Ze swoimi współpracownikami udał się na badania terenowe do Alabamy, Portoryko, Wirginii Zachodniej, Waszyngtonu i Kalifornii. Jak sam przyznaje, to, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Szczegółowy raport zostanie opublikowany dopiero w maju, ale w prasie, m.in. w brytyjskim „Guardianie”, można było przeczytać relacje z badań. Na zdjęciach widać miejskie koczowiska bezdomnych, bo miejsc w schroniskach dawno zabrakło. Dzieci bawiące się nad ściekami przepływającymi przez trailer parki, czyli ubogie osiedla, na których funkcję domów pełnią kampery. Nieczystości wylewane są do okolicznych strumieni, bo mieszkańców nie stać na założenie szamba, a lokalne władze nie mają środków, by dotować budowę kanalizacji.
Alston – który wcześniej badał kwestię ubóstwa w państwach Trzeciego Świata – nie ma wątpliwości: „Zamiast realizować szczytne idee postulowane przez założycieli tego kraju, Stany Zjednoczone udowodniły, że są wyjątkowe w wyjątkowo problematyczny sposób: sprzeniewierzając się własnym ideom o prawach człowieka”, napisał w tekście dla „Guardiana”.
Jak Trump oszukał biednych
Publiczna debata na temat raportu ONZ na dobre rozgorzała w połowie stycznia. Analitycy zastanawiali się, w jaki sposób zareaguje na doniesienia Biały Dom, zwłaszcza że wielkimi krokami zbliżało się prezydenckie orędzie o stanie państwa. Donald Trump ma wobec ubogich Amerykanów dług wdzięczności: w czasie kampanii dużo mówił o walce z biedą i nierównościami, a zwycięstwo zapewniły mu właśnie głosy bezrobotnych, zubożałych niebieskich kołnierzyków, wierzących w hasło „Make America Great Again”.
W pierwszym roku prezydentury Trump nie zrobił jednak niczego. Wręcz przeciwnie – pod przykrywką „ratowania biznesów” i tworzenia miejsc pracy agresywnie forsował politykę cięć w istniejących programach pomocy społecznej, w tym tak kluczowych jak Medicaid, zapewniający darmową opiekę medyczną dla najbardziej potrzebujących. Podpisał też przegłosowaną przed miesiącem przez Kongres kontrowersyjną reformę cięć w podatkach, którą eksperci uważają za cios wymierzony bezpośrednio w biednych. Finansowo na reformie najbardziej skorzystają najbogatsi oraz korporacje. Za to wygenerowany przez nią dług publiczny w wysokości 1,5 bln dol. na przestrzeni najbliższej dekady ma być – zgodnie z zapowiedziami spikera Izby Reprezentantów i współautora ustawy Paula Ryana – spłacany poprzez „eliminację federalnych programów ubezpieczeniowych i socjalnych”.
Orędzie Trumpa niczego nie wyjaśniło, raczej potwierdziło obawy, że w jego polityce miejsca na problemy biednych nie ma i raczej nie będzie. Wątek ubóstwa pojawił się w orędziu jedynie w kontekście nielegalnych imigrantów, na których amerykański prezydent tradycyjnie zrzuca odpowiedzialność za większość społecznych problemów Ameryki.
Mimo oburzenia na politykę Trumpa należy pamiętać, że – zwłaszcza w porównaniu z resztą demokratycznego świata – Ameryka zawsze wybierała drogę socjalnego skąpstwa. Zalążek państwa opiekuńczego pojawił się relatywnie późno, bo dopiero w latach 30. ubiegłego wieku, i to w odpowiedzi na masowe protesty ludności podczas Wielkiego Kryzysu. Było to w istocie narzędzie walki politycznej, którym posłużył się w wyścigu o fotel prezydencki Franklin Delano Roosevelt. Już jako prezydent w 1935 r. ogłosił Nowy Ład, w ramach którego ustanowiono program powszechnej emerytury federalnej, a także wprowadzono ubezpieczenia pracownicze i powołano fundusz na budownictwo komunalne.
Ale to, co w nowoczesnych programach pomocy społecznej jest kluczowe, w Ameryce do dziś nie obowiązuje. Stany Zjednoczone pozostają jedynym cywilizowanym krajem na świecie bez powszechnego ubezpieczenia medycznego oraz prawa do urlopu macierzyńskiego. Skąd taka postawa? Wyjaśnienia należy szukać w innym kanonie wartości, stanowiących podwaliny państwowości. Amerykanie najwyżej cenią w człowieku jego jednostkową samowystarczalność. Wierzą, że każdy ma nieograniczone możliwości sprawcze, jeśli tylko ciężko i uczciwie pracuje. W „amerykańskim śnie” nie ma miejsca na ubóstwo jako zjawisko społeczne. Bieda jest uznawana za manifestację niedostatku woli, a nawet świadomy wybór. Amerykańcy politycy i wyborcy – nie tylko prawicowi, bo coraz częściej także ci kojarzeni z lewicą – często uznają parasol socjalny za zbędny wydatek na leni i darmozjadów.
– Państwo opiekuńcze de facto skończyło się w USA w 1996 r. Obecnie mamy tylko jego atrapy, a walka z biedą polega na jej kryminalizacji – mówi DGP socjolog Premilla Nadasen z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, autorka książki „Welfare Warriors: The Welfare Rights Movement in the United States” (Bojownicy o zasiłki. Ruch walki o prawa socjalne w USA). – To efekt wprowadzonej przez Billa Clintona ustawy o nazwie Personal Responsibility and Work Opportunity Reconciliation Act, która koncept udzielania pomocy zastąpiła programem krótkoterminowych grantów udzielanych potrzebującym dopiero wtedy, gdy spełnią stawiane przed nimi warunki.
Jakie to wymagania? O ile biedny nie jest dzieckiem, emerytem ani inwalidą, musi znaleźć pracę w przeciągu dwóch lat od pobrania pierwszego zasiłku. Po tym okresie zasiłek przestaje być wypłacany. By być beneficjentem programów pomocowych, potrzebujący musi być zatrudniony w wymiarze przynajmniej 30 godzin tygodniowo. Wreszcie: uboga rodzina ma prawo do zasiłków maksymalnie do pięciu lat w ciągu całego swego życia. Co jednak dzieje się z tymi, którym mimo wszystko nie udaje się znaleźć zatrudnienia?
– To właśnie są ci biedacy, których Ameryce lawinowo przybywa – wyjaśnia prof. Nadasen. – Nigdy nie byliśmy krajem wolnym od biedy, ale obecne statystyki po prostu przerażają.
Nędza w liczbach
Według danych U.S. Census Bureau w 2016 r. w biedzie żyło 40,6 mln Amerykanów, czyli co siódmy obywatel. Około 25 proc. z nich żyło w skrajnej nędzy – za mniej niż 2 dol. dziennie (za próg nędzy Bank Światowy przyjmuje stawkę 1,9 dol. dziennie). Jako grupa społeczna biedą najbardziej dotknięte są amerykańskie samotne matki – odsetek w tej grupie wynosi aż 26,6 proc. Ubóstwo dotyka też co piątego amerykańskiego dziecka – to ok. 15 mln osób, wśród których 10 proc. to dzieci bezdomne. Ponieważ bieda w Ameryce automatycznie oznacza odcięcie od opieki medycznej, a w najlepszym razie duże ograniczenie w dostępie do niej (Medicaid pokrywa tylko podstawowe usługi), warunki życia biednych dzieci w USA są dużo gorsze w porównaniu z innymi krajami rozwiniętymi. Jak podał na początku tego roku magazyn „Health Affairs”, wskaźnik umieralności wśród amerykańskich noworodków jest trzykrotnie wyższy niż dla reszty krajów OECD, niemowląt – o 76 proc. wyższy, a dzieci w wieku 1–18 lat – o 57 proc. wyższy.
Ale najbardziej szokujące i alarmujące w statystykach biedy w USA są dane na temat jej demografii i zatrudnienia. Podczas gdy historycznie bieda uderzała w Ameryce głównie w mniejszości, dziś obecna jest we wszystkich grupach etnicznych. Pod odjęciu zaś z puli biednych osób nieletnich, chorych oraz emerytów większość amerykańskich biedaków – 57 proc. tej grupy – to ludzie pracujący.
Co powoduje, że człowiek pracujący i tak nie da rady wyjść z biedy, czyli zarobić więcej niż 15 tys. dol. rocznie na gospodarstwo jednoosobowe lub 30 tys. na rodzinę czteroosobową? Przyczyna, o dziwo, jest bardzo prosta: trwająca już od ponad ćwierćwiecza stagnacja, a nawet spadek płac realnych. Według wyliczeń Economic Policy Institute (EPI), uwzględniając inflację, pensje w klasie średniej wzrosły od 1979 r. zaledwie 6 proc., podczas gdy w klasie niższej spadły – średnio o 5 proc. Godzinowa płaca minimalna zmniejszyła się jednocześnie o 14 proc. W tym samym okresie koszty życia na podstawie zmian w CPI (Consumer Price Index, dane FED) wzrosły o prawie 40 proc., ceny wynajmu mieszkań o 50 proc., a ceny nieruchomości aż o 250 proc. Nie ma dzisiaj w USA miejsca, gdzie czteroosobowa rodzina pracująca za najniższą stawkę godzinową mogłaby wynająć dwupokojowe mieszkanie za mniej niż 30 proc. swoich miesięcznych dochodów.
Rachunek za ubóstwo
Ameryka już płaci cenę za ignorowanie problemu. I to większą niż wstyd, że najbogatsze państwo świata lekceważy podstawowe potrzeby obywateli. Analizy naukowe dowodzą, że bieda odbiera człowiekowi umiejętności samodzielnego myślenia, działania i podejmowania decyzji.
Jedno z takich badań niezamierzenie spopularyzowała niedawno intelektualna gafa Bena Carsona, obecnego sekretarza Departamentu Urbanizacji, a w ostatnich prawyborach prezydenckich konserwatywnego kontrkandydata Donalda Trumpa. W maju 2017 r. Carson stwierdził, że najlepsze, co mogłoby spotkać ubogich Amerykanów, to całkowita likwidacja programów socjalnych. Powołał się przy tym na prace behawiorystów, rzekomo dowodzące, że bieda jest jedynie stanem umysłu. Jeśli postawi się nędzarza w sytuacji bez wyjścia, zmusi go, by polegał wyłącznie na samym sobie, w mig podniesie się on na nogi. Cytowany przez Carsona Eldar Shafir, socjolog i badacz zmian mentalnych i kognitywnych u ludzi zmagających się z biedą, zareagował natychmiast: – Eksperyment, do którego nawiązuje pan Carson, przeprowadzono w historii wiele razy, tyle że jego wyniki dowodzą czegoś odwrotnego. Stres związany z życiem w ubóstwie fizycznie „zjada” kognitywne części mózgu odpowiedzialne za radzenie sobie z życiowymi wyzwaniami. Ludzie doświadczający problemów finansowych, nawet wyobrażonych, uzyskują gorsze wyniki w testach na umiejętność myślenia przestrzennego oraz rozumowania. Bieda jest jak pobieranie mentalnego podatku równoważnego z obniżeniem u człowieka jego IQ – wyjaśniał.
– „Pracująca biedota”, często zmuszona do zarabiania w kilku miejscach, ma mniej czasu i sił na uczestniczenie w życiu publicznym i politycznym kraju, jej interes jest więc słabiej reprezentowany. Na dodatek w ostatnich latach widzimy w Ameryce mnóstwo planowych działań na rzecz dalszego odsunięcia biednych od polityki, np. poprzez ograniczenia praw wyborczych byłych więźniów, obywateli bez stałego miejsca zamieszkania lub często zmieniających adres. Nie o takie państwo chodziło założycielom Ameryki – mówi prof. Nadasen. Ona sama zalicza się do grona ekspertów, którzy za skuteczne narzędzie walki z biedą w USA uważają nie tylko podniesienie minimalnej stawki płacy, ale również wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego. Jakie są na to szanse? – W chwili obecnej żadne. Musimy się więc zdać na organiczną pracę oddolnych ruchów społecznych typu Fight for $15 (ruch walczący o podniesienie płacy minimalnej do 15 dol. na godzinę – red.) i na ludzką postawę lekarzy oraz pracowników socjalnych gotowych leczyć oraz pomagać biednym za darmo – konkluduje prof. Nadasen.
„To, co zobaczyłem, to porażka społeczeństwa. Społeczeństwa, które pozwoliło na taki stan rzeczy, które nie robi tego, co powinno”, pisał Philip Alston w swoich relacjach z podróży po najbiedniejszych rejonach USA. A przecież bieda nie pasuje do opowieści o Ameryce jako kraju, w którym wszyscy mają równe szanse, jeśli tylko nie boją się marzyć i ciężko pracować. Tymczasem prezydent Trump planuje kolejne udogodnienia dla krezusów, problem skrajnego ubóstwa spychając na dalszy plan.
To, co zobaczyłem, to porażka społeczeństwa. Społeczeństwa, które pozwoliło na taki stan rzeczy, które nie robi tego, co powinno – pisał Philip Alston, wysłannik ONZ badający skalę biedy w Stanach Zjednoczonych
J.D. Vance, „Elegia dla bidoków. Wspomnienia o rodzinie i kulturze w stanie krytycznym”, przeł. Tomasz Gałązka, Marginesy 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Ucieczka z zagłębia nędzy
Użyte w tytule książki określenie „bidoki” może być mylące – przywodzi na myśl ludzi bezradnych, pozostawionych samym sobie, skazanych na zapomnienie. Ale w języku polskim nie ma dobrego odpowiednika słowa „hillbilly” – w dużym uproszczeniu oznaczającego człowieka z gór, zwłaszcza z Pasu Rdzy i rejonu Appalachów – które ma w sobie ślad dzikiej dumy i niezależności. Hillbillies może i klepią biedę, ale żyją według własnych zasad i przed nikim nie zginają karku, a już szczególnie przed władzą.
J.D. Vance od urodzenia mieszkał w prowincjonalnych miasteczkach stanów Kentucky i Ohio. Był dzieckiem z patologicznej rodziny. Ojciec wyprowadził się, gdy chłopak był mały. Matka, lekomanka i narkomanka, bez przerwy zmieniała partnerów i przeprowadzała się, ciągnąc za sobą syna i jego starszą siostrę. Dziadkowie urządzali sobie wzajemnie piekło na ziemi – choć ostatecznie to oni opamiętali się i poświęcili wnukowi wystarczająco dużo czasu, by wyszedł na ludzi. „Elegia dla bidoków” jest więc zapisem nieszczęśliwego dzieciństwa, spędzonego w biedzie i nieustającym upokorzeniu, w otoczeniu ludzi kierujących się fałszywie rozumianym poczuciem honoru i pałających nienawiścią do wszelkich państwowych instytucji. Ale Vance nie ogranicza się do rodzinnych wspomnień: jego książka jest również szkicowym portretem świata po zapaści, przemysłowego Środkowego Zachodu USA, który po latach ekonomicznej stagnacji i kryzysów stał się zagłębiem nędzy: finansowej, społecznej i intelektualnej. To spojrzenie skrajnie subiektywne, lecz zaskakująco wnikliwe, pełne empatii, a zarazem bezlitosne. Vance o swoich ziomkach pisze z czułością i szacunkiem, punktując jednocześnie ich lenistwo, porywczość, nieumiejętność wyrwania się z marazmu. Przytacza historię człowieka, który spędzał czas w Internecie, atakując administrację Obamy za rosnące bezrobocie, choć malkontent ów stracił nieźle płatną pracę wyłącznie dlatego, że nie chciało mu się rano wstawać.
Magazyn DGP 23.02.18 / Dziennik Gazeta Prawna
„New York Times” uznał „Elegię dla bidoków” za jedną z sześciu najważniejszych książek, które pozwalają zrozumieć prezydencki sukces Donalda Trumpa. Ale Vance specjalnie polityką się nie zajmuje. Nie jest badaczem ani analitykiem, nie docieka przyczyn buntu niebieskich kołnierzyków przeciwko „układowi”, choć wiele z nich z jego historii można odczytać. „Zamierzam przede wszystkim opowiedzieć wam o tym, jak to jest, kiedy człowiek rodzi się z problemem wiszącym mu u szyi” – pisze. I wcale nie daje odpowiedzi, jak poradzić sobie z kryzysem. „Na pewno na początek musimy przestać winić Obamę, Busha czy korporacyjne byty bez twarzy i zapytać samych siebie, co możemy zrobić dla poprawy sytuacji” – twierdzi.
I w tym tkwi haczyk. Vance jest konserwatystą i szczerze wierzy w to, że każdy jest w stanie odmienić swój los. Niemal całkowicie ignoruje kwestie rasowe, nie dostrzega – lub dostrzegać nie chce – że konieczne są głębokie zmiany systemowe, że bez federalnego wsparcia nawet najtwardsze „bidoki” w końcu przegrają nierówną walkę z rzeczywistością.
Vance’owi się udało – ktoś z rodziny wyciągnął do niego pomocną dłoń, dzięki czemu nie stoczył się na dno, wstąpił do marines, a po służbie skończył prawnicze studia na Uniwersytecie Yale. Z bezpiecznej pozycji zamożnego, białego, wykształconego mężczyzny łatwo udzielać dobrych rad. Nawet ze świadomością, że większość jego krajanów nigdy nie dostanie szansy, żeby z nich skorzystać.