Wzrost PKB pobił oczekiwania sprzed roku, a w finansach państwa jest najlepiej od wielu lat. Tylko inwestycje wciąż kuleją.
Po kiepskich informacjach, jakie w gospodarce przyniósł 2016 r., ten kończymy w znacznie lepszych nastrojach. Chociaż ostateczne dane poznamy dopiero za kilka tygodni, to już teraz można z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że koniunktura jest najlepsza od 2011 r. Wiele ważnych wskaźników gospodarczych zaskoczyło na plus, chociaż nie brakuje też rozczarowań, szczególnie dotyczących inwestycji.
Ożywienie koniunktury
W 2016 r. tempo wzrostu PKB spowolniło do 2,9 proc., więc oczekiwania na 2017 r. nie były zbyt wygórowane. Rok temu większość ekspertów przewidywała, że gospodarka przyspieszy, ale nie będzie rosła w szczególnie szybkim tempie. Mediana prognoz wskazywała na tempo rozwoju na poziomie ok. 3,2 proc. Najwięksi pesymiści z banku BZ WBK przewidywali nawet, że tegoroczny wzrost wyniesie zaledwie 2,7 proc. Dziś na podstawie danych za trzy kwartały oczekują, że w całym roku wartość PKB zwiększy się o ok. 4,5 proc.
Wszystkie przewidywania dotyczące sytuacji gospodarczej w tym roku zdezaktualizowały się już po danych makroekonomicznych z pierwszych miesięcy. Statystyki wskazywały, że odbicie koniunktury będzie silniejsze, niż się wszyscy spodziewali. Jednym z pierwszych ośrodków analitycznych, który zaczął falę podnoszenia prognoz, był mBank. Jego ekonomiści jeszcze przed tym, jak GUS ogłosił, że PKB w I kw. wzrósł o 4 proc., zaczęli przewidywać, że cały 2017 r. przyniesie podobny wynik. Tym samym podwyższyli swoje prognozy o 0,8 pkt proc. wobec tych spodziewanych cztery miesiące wcześniej.
Czteroprocentowy wzrost był wtedy dla większości ekspertów fantazją, która z kolejnymi miesiącami zaczynała jednak nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Co wpłynęło na tę zmianę? Przede wszystkim rosnące apetyty konsumpcyjne Polaków. Już w IV kw. 2016 r. spożycie indywidualne rosło o 4,7 proc. i oscyluje wokół tego poziomu również w tym roku. „Motorem wzrostu był bardzo mocny popyt konsumpcyjny, najpierw dzięki 500+, potem dochodom z pracy i niższej stopie oszczędzania” – napisali eksperci BZ WBK w raporcie podsumowującym 2017 r. i prognozującym przyszły, w którym ich zdaniem dynamika wzrostu na poziomie 4 proc. zostanie utrzymana.
Większość analityków nie doceniła też ożywienia, jakie ma miejsce u naszych głównych partnerów handlowych, szczególnie w strefie euro. Tegoroczny wzrost będzie więc istotnie wyższy, niż założono w budżecie państwa, w którym minister finansów prognozował 3,6 proc. Przyszły rok w przewidywaniach ekspertów też rysuje się w jasnych barwach. Ekonomiści, których przepytał Bloomberg, spodziewają się, że wzrost wyniesie 3,8 proc., czyli tyle, ile założył rząd.
W inwestycjach miało być lepiej
O ile w przypadku prognoz wzrostu ekonomiści pomylili się wyraźnie, nie doceniając jego siły, o tyle szacując wzrost inwestycji na ten rok, pomylili się niewiele. Tyle że w tym przypadku ocena perspektyw dla inwestycji była zbyt optymistyczna. Przed rokiem przewidywania największych polskich banków wskazywały, że inwestycje mogą wzrosnąć o 4–4,1 proc. Przy czym rozrzut w prognozach był bardzo duży: od oczekiwań niewielkiego spadku do szacunków blisko 6-proc. wzrostu.
Ekonomiści oczekiwali, że o ile pierwsze półrocze może być jeszcze słabe, o tyle w drugiej połowie roku inwestycje powinny przyspieszać, choćby ze względu na coraz lepsze wykorzystanie pieniędzy z UE. Bardziej skłonne do inwestowania miały być też przedsiębiorstwa prywatne, przyparte do muru rosnącymi trudnościami ze znalezieniem pracowników. Zastępowanie starych maszyn nowymi, bardziej wydajnymi, miało im częściowo powetować coraz mniejszą podaż pracy.
Te oczekiwania potwierdziły się tylko częściowo. Rzeczywiście, pierwsze półrocze było słabsze od spodziewanego. W I kw. inwestycje spadły o 0,5 proc. rok do roku, w drugim wzrosły, ale zaledwie o 0,9 proc. r./r. Trend przybrał postać litery „L”, czyli po spadkach w 2016 r. w inwestycjach zapanowała stagnacja. Oczekiwane odbicie nastąpiło dopiero w III kw. i też było mniejsze, niż oczekiwano, bo wyniosło ledwie 3,3 proc. zamiast szacowanych 4–4,5 proc. „Niemrawo”, jak opisywali w swoich raportach niektórzy ekonomiści.
Do tego nie sprawdziły się tezy o wzroście inwestycji w prywatnych firmach. Niemrawość jest szczególnie duża w największych firmach, które powinny dać sygnał całej reszcie. Mimo rekordowo wysokich zysków nakłady na inwestycje w przedsiębiorstwach, które zatrudniają 50 osób i więcej, spadły realnie o 1 proc. w porównaniu do trzech kwartałów 2016 r. W takich branżach jak górnictwo i przemysł wydobywczy czy dostawy energii wydatki inwestycyjne po III kw. były o ok. 1/5 mniejsze niż rok wcześniej.
To, że inwestycje w ogóle są na plusie, można zawdzięczać budownictwu ciągniętemu przez wzrost wydatków samorządów. Te w III kw. wydały na inwestycje o 44,5 proc. więcej niż rok temu. Założenie, że publiczne inwestycje ruszą, sprawdziło się, choć też nie do końca. Bo problemy z wydawaniem pieniędzy nadal ma budżet centralny. Wciąż jest też kłopot z absorpcją środków UE. Co prawda Ministerstwo Rozwoju chwali się, że zakontraktowano już połowę puli z obecnej perspektywy finansowej, ale do rzeczywistego wydania tej połowy jeszcze daleko.
Ekonomiści skorygowali więc swoje prognozy wzrostu inwestycji w tym roku. Z zestawienia sporządzonego przez Bloomberga wynika, że miałyby one w tym roku zwiększyć się o 3,6 proc. r./r. (to mediana prognoz 18 banków i instytucji finansowych). Z tego samego zestawienia wynika też, że w przyszłym roku będzie znacznie lepiej, a wzrost przekroczy 7 proc., m.in. dlatego że realizowana ma być coraz większa część kontraktów na wykorzystanie pieniędzy z UE.
Deficyt miał być większy
O ile pomyłka z inwestycjami była niewielka, o tyle w ocenach stanu finansów błąd był ogromny. A pomylili się wszyscy, włącznie z resortem finansów. Jeszcze wiosną w aktualizacji programu konwergencji, w którym polski rząd tłumaczy się Komisji Europejskiej z wypełniania unijnych zaleceń dotyczących poziomu deficytu i długu, resort zakładał, że deficyt wyniesie ok. 2,9 proc. PKB. Już tamtą prognozę niektórzy eksperci nazywali zbyt optymistyczną, zakładając, że nie uda się utrzymać deficytu poniżej wymaganego progu 3 proc. Deficyt miał nie tylko oscylować wokół unijnych limitów, ale być wyższy niż w 2016 r., kiedy wyniósł 2,5 proc. Oznaczałoby to odwrócenie pozytywnego trendu spadkowego z kilku poprzednich lat.
A jak będzie? Wszystko wskazuje na to, że deficyt spadnie poniżej 2 proc. PKB. Ale sama KE, opierając się na danych dostarczonych jej przez władze w Warszawie, sądzi, że może to być nawet 1,7 proc. PKB, podobnie jak w 2018 r. Gdyby prognoza się sprawdziła, byłby to najniższy deficyt od czasów wejścia do UE w 2004 r. Dlaczego jest tak dobrze, skoro miało być źle? Przede wszystkim bezpośrednim skutkiem niedocenienia mocy gospodarki było zbyt zachowawcze prognozowanie dochodów budżetowych.
Dobra koniunktura w połączeniu z poprawą ściągalności podatków (głównie VAT) sprawiła, że już po 11 miesiącach całoroczny plan dochodów został wykonany w ponad 99 proc. (rok temu było to 93,8 proc.). Koniunktura (zwłaszcza bardzo dobra sytuacja na rynku pracy) spowodowała też wzrost wpływów ze składek do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co sfinansowało tegoroczne skutki obniżenia wieku emerytalnego. A to był jeden z największych czynników ryzyka branych pod uwagę przy prognozowaniu sytuacji w finansach publicznych. Z kolei słabe tempo wykorzystania środków z UE spowodowało, że wydatki na ten cel są mniejsze od zakładanych, co również ma wpływ na ostateczny wynik.
Ale w 2018 r. zmiany w emeryturach będą kosztowały więcej niż w 2017 r., bo ponad 9 mld zł, a wzrost wydatków publicznych na inwestycje będzie obciążał finanse publiczne. Dlatego 20 analityków odpytanych przez Bloomberga przyszłoroczny deficyt widzi bardziej pesymistycznie niż KE. Ich zdaniem może on wynieść 2,5 proc. PKB.
Rynek pracy bije kolejne rekordy
Od właściwie trzech lat jasnym punktem gospodarki jest rynek pracy. Rok temu o tej porze analitycy zgodnie przewidywali, że odsetek Polaków bez zatrudnienia pozostanie na ścieżce spadkowej. Wówczas mediana prognoz wskazywała, że ten rok zamkniemy stopą bezrobocia rejestrowanego w wysokości 7,7 proc. Jednak statystyki GUS pokazują, że już na koniec listopada bezrobocie spadło do 6,5 proc., co jest najlepszym wynikiem od przeszło ćwierć wieku i niższą stopą bezrobocia aż o 1,7 pkt proc. niż na koniec 2016 r.
Widać wyraźnie, że ożywienie sprzyja też popytowi na pracowników w polskich firmach. Czyszczeniu rejestrów bezrobotnych (przynajmniej w październiku i listopadzie) pomogło obniżenie wieku emerytalnego i to, że ze statystyk urzędów pracy wypadły osoby bez pracy mające więcej niż 60 lat w przypadku kobiet oraz 65 lat w przypadku mężczyzn.
Jeszcze lepiej wyglądają wskaźniki bezrobocia z badania aktywności ekonomicznej ludności, gdzie uwzględnia się tylko osoby niemające pracy, gotowe ją podjąć w ciągu dwóch tygodni i aktywnie jej poszukujące w ciągu ostatnich czterech tygodni. Zgodnie z ostatnimi danymi za październik tak liczona stopa bezrobocia wynosi u nas zaledwie 4,6 proc., co daje nam status siódmego kraju UE, jeśli chodzi o najniższy odsetek osób bez pracy. Średnia dla całej Wspólnoty wynosi obecnie 7,4 proc.
Spadające bezrobocie i coraz częściej raportowane przez przedsiębiorców problemy z zapełnieniem wakatów przyczyniły się do tego, że możemy mówić o coraz wyraźniejszej presji płacowej. Daleko jej do tej, której byliśmy świadkami w latach 2007–2008, ale i dzisiaj mamy już branże z dwucyfrowo rosnącymi płacami. W całym sektorze przedsiębiorstw takich dynamik możemy nie uświadczyć, ale w ostatnich miesiącach nominalne pensje zwiększają się średnio w tempie 6–7 proc. Większość ekonomistów nie przewidziała tego, a dzisiaj pracownicy coraz mocniej podnoszą głowę w negocjacjach płacowych.
– W najbliższych kwartałach będziemy obserwowali dalsze narastanie presji płacowej i wzrost dynamiki nominalnych wynagrodzeń do 6,4 proc. w 2018 r. i 6,5 proc. w 2019 r. Podwyżki wynagrodzeń tylko w ograniczonym stopniu przyczynią się do szybszego wzrostu realnej konsumpcji ze względu na wolniejszy wzrost liczby etatów – mówi Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole.