Bank centralny w Budapeszcie jest w naszym regionie liderem niekonwencjonalnych rozwiązań.
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Pod adresem NBP zaczynają padać zarzuty ze strony ekonomistów o prowadzenie zbyt łagodnej polityki pieniężnej. Dlaczego? Bo Adam Glapiński, prezes banku centralnego, mimo ostatniego wzrostu inflacji i wysokiego wzrostu gospodarczego (który sprzyja wzrostowi cen) trzyma się zapowiedzi sprzed kilku miesięcy, że do końca przyszłego roku nie widzi powodów do podnoszenia stóp procentowych.
Wiadomo, że Glapiński – współpracownik prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego – będzie stronił od podejmowania decyzji, które miałyby zaszkodzić rządowi (a podwyżka stóp to zawsze element, który spowalnia wzrost). Wciąż jednak może mówić, że prowadzi konserwatywną politykę – bez żadnych niestandardowych rozwiązań. Faktycznie, we wspieraniu gospodarki daleko mu do tego, co od lat robi György Matolcsy, prezes Narodowego Banku Węgier (NBW) – lider nieortodoksyjnej polityki pieniężnej w naszym regionie.
Ale nie oznacza to, że w żadnym ruchu Matolcsyego nie ma nic do przeniesienia na nasz grunt. W czym lepiej go nie naśladować, a nad czym można się zastanowić?
Najważniejsze kredyty
Matolcsy karierę zaczął pod koniec lat 70. – w wieku 23 lat podjął pracę w ministerstwie finansów. Po kilku latach odszedł, by robić karierę naukową, ale już pod koniec lat 80. (Węgry zaczęły się otwierać na zachodni kapitał jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego) znalazł pracę w firmie Pénzügykutató (po polsku: Badania Finansowe). W 1990 r. był doradcą premiera Józsefa Antalla, a później przedstawicielem Budapesztu w utworzonym właśnie Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju. W 1994 r. wrócił z Londynu do kraju, gdzie kierował Instytutem Badań Prywatyzacji przemianowanym z czasem na Instytut na rzecz Rozwoju. Krótko mówiąc, gdy przychodził do banku centralnego, miał już sporą wiedzę na temat tego, jak funkcjonuje gospodarka. I spore doświadczenie w polityce gospodarczej.
– György Matolcsy stanął na czele banku emisyjnego w marcu 2013 r. Od tego czasu nastąpiły poważne zmiany w naszym myśleniu. Teraz skupiamy się na identyfikowaniu problemów i wykorzystaniu bardzo skoncentrowanych, w razie potrzeby niekonwencjonalnych narzędzi do rozwiązywania trudności – mówił rok temu w wywiadzie dla DGP Márton Nagy, jeden z najbliższych współpracowników szefa NBW.
W momencie zmiany na stanowisku prezesa banku centralnego Węgry dopiero dźwigały się z podwójnego dołka recesji, w jaką wpędził je światowy kryzys z drugiej połowy minionej dekady. Banki zmagały się z problemem złych długów. Kredyty nie rosły – nie było na nie popytu, ale podaż ze strony instytucji finansowych też nie wyglądała dobrze. Od czego zaczął nowy prezes? Nie od stóp procentowych. Te zaczął zmniejszać już jego poprzednik András Simor. Jeszcze w pierwszej połowie 2012 r. główna stopa wynosiła 7 proc. Później z miesiąca na miesiąc spadała.
Matolcsy w ciągu kilku tygodni od momentu objęcia urzędu prezesa banku centralnego opracował natomiast – i wdrożył – program wspierania rynku kredytowego tanimi pożyczkami dla banków. Ułatwieniem mogło być to, że od kilku miesięcy podobny program realizował Bank Anglii. Tym niemniej trzeba było go dostosować do warunków węgierskich. Programowi nadano nazwę Finansowanie wzrostu (FGS – skrót od angielskiego Funding for Growth Scheme). Miał on służyć ożywieniu akcji kredytowej dla małych i średnich firm. Początkowo NBW planował, że udzieli bankom darmowych pożyczek o wartości 250 mld forintów (niecały miliard złotych), z czasem limit został zwiększony do biliona. Pożyczki były darmowe, pod warunkiem że pozyskane z NBW pieniądze zostaną przeznaczone na kredytowanie mniejszych przedsiębiorstw, których „sytuacja ma kluczowe znaczenie w kontekście zabezpieczania i zwiększania zdolności produkcyjnych i zatrudnienia” – jak to określał NBW. Żeby zachęcić firmy do brania kredytów, banki miały ograniczenia, jeśli chodzi o wysokość oprocentowania.
„[Program] odegrał kluczową rolę w zatrzymaniu spadku kredytów dla przedsiębiorstw, szczególnie małych i średnich. Jednakże wyraźnego odbicia w kredytowaniu wciąż nie ma. Awersja do ryzyka banków się nie zmieniła, pożyczanie poza FGS cechuje przesadna ostrożność” – tak oceniał działania NBW na początku 2015 r. Był więc powód do uruchomienia nowego instrumentu: FGS+. Bank był gotowy wydać na niego kolejne pół biliona forintów. Tym razem brał na siebie połowę ryzyka związanego z udzielanymi przez banki kredytami dla małych i średnich firm.
„We wszystkich fazach FGS od 2013 r. ponad 37 tys. przedsiębiorstw miało dostęp do finansowania na kwotę 2,6 bln forintów. W ostatnich latach program był istotnym czynnikiem wzrostu gospodarczego i wzrostu zatrudnienia” – tak NBW chwalił się efektami programu w ostatnim raporcie rocznym. FGS jest zresztą kontynuowany, w nieco zmodyfikowanej formie, pod nazwą Program wsparcia wzrostu.
Wzór do naśladowania? Niekoniecznie. U nas wprowadzono podobny mechanizm, tyle że realizowany nie przez bank centralny, a przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Chodzi o gwarancje de minimis. Nasz program wystartował ciut wcześniej niż węgierski – bo w połowie marca 2013 r. i – z ich punktu widzenia – od razu w wersji „plus”, bo udzielając gwarancji, państwowy bank brał na siebie ryzyko niespłacenia kredytów przez firmy. „Efekty Programu gwarancji de minimis na poziomie badanych przedsiębiorstw przekładają się na pozytywne zmiany w skali makroekonomicznej. Szacujemy, że między innymi za jego sprawą w gospodarce pojawiło się 13,7 mld zł dodatkowego kredytu (z czego 12,4 mld zł stanowił kredyt obrotowy), który nie powstałby bez wsparcia gwarancyjnego. Można szacować, że finansowanie przyznane dzięki gwarancjom de minimis przełożyło się na 100 tys. miejsc pracy utworzonych i utrzymanych” – to ocena analityków BGK według stanu na koniec ubiegłego roku.
Pozbycie się franków
Natomiast z pewnością nie udało nam się pobić Węgrów w rozwiązaniu problemu kredytów frankowych. Tam był on dużo bardziej palący niż u nas. W proporcji do PKB frankowe zadłużenie Węgrów było znacznie wyższe niż u nas – brali kredyty walutowe nie tylko na mieszkania, ale też na wydatki konsumpcyjne. Mniej korzystne były warunki spłaty – dość powiedzieć, że marże banków były tam dużo wyższe niż u nas. Ponadto tam nie stosowano stóp procentowych. Węgrzy zostali więc dotknięci przez umocnienie franka, a nie korzystali na obniżkach stóp procentowych dokonywanych przez szwajcarski bank centralny. Rządowi Viktora Orbána udało się doprowadzić do przewalutowania tych kredytów. I to właściwie w ostatnim możliwym momencie – pod koniec 2014 r., na kilka tygodni przed skokiem kursu franka, który u nas dopiero wywołał dyskusję na temat zadłużenia walutowego. Trwającą właściwie do dziś.
Prezes Matolcsy był jednym z ojców sukcesu – to on organizował finansowanie całej operacji (o czym u nas się właściwie nie mówi – przewalutowanie to nie jest wyłącznie zabieg księgowy; łatwe może być zamienienie franków na forinty czy złote w aktywach banków, czyli po stronie kredytów, podobna zmiana w pasywach wymaga pozbycia się zobowiązań we frankach i znalezienia finansowania w krajowej walucie). Nic dziwnego, że premier Orbán deklaruje, że Matolcsy to najlepszy szef banku centralnego, jakiego kiedykolwiek miały Węgry. Czy że prędzej nastąpi koniec świata, niż straci do niego zaufanie.
Choć jest w tym także sporo polityki. Orbán musi bronić protegowanego przed poważnymi oskarżeniami związanymi z sześcioma fundacjami utworzonymi na początku 2014 r. Wszystkie mają wspólną „markę”: Pallas Atena. Mają się zajmować podnoszeniem poziomu wiedzy ekonomicznej – chodzi o „ułatwianie dostępu dla węgierskich badaczy do najnowszych osiągnięć w nauce ekonomii, podniesienie jakości węgierskiej edukacji ekonomicznej i zwiększenie znajomości ekonomii dzięki programom edukacyjnym i rozwoju indywidualnych talentów oraz stworzeniu centrów treningowych”. Fundacje na początek dostały od banku centralnego w gotówce 245 mld forintów. Masa pieniędzy. To jakieś 2 proc. bilansu całego banku, ale równocześnie dziewięciokrotność jego zysku z 2014 r.
Zarzuty są różnego kalibru. Dotyczą i tego, że fundacje otrzymaną gotówkę zainwestowały w obligacje skarbowe. Tak ominięto zakaz finansowania deficytu budżetowego przez bank centralny (zakaz, na który w epoce luzowania ilościowego dokonywanego również przez Europejski Bank Centralny zwraca się coraz mniej uwagi). I tego, że prezes Matolcsy daje w fundacjach pracę rodzinie i znajomym. I tego, że de facto za pieniądze banku kupuje drogie nieruchomości w centrum Budapesztu. Pojawiają się podejrzenia, że w zabytkowych kamienicach z bogatą historią powstaną np. luksusowe centra wypoczynkowe dla polityków partii rządzącej.
„Najlepszemu prezesowi” te oskarżenia mogą szkodzić w oczach opinii publicznej, ale na jego pozycję w banku centralnym nie mają większego wpływu.
Porównywalne wyniki
Wróćmy do polityki pieniężnej. Za kadencji Matolcsyego węgierski bank centralny niemal nieprzerwanie obniżał stopy procentowe. Już w 2015 r. były one niższe niż u nas, a wiosną ubiegłego roku główna stopa została obniżona do 0,9 proc. Wtedy uznano, że bardziej obniżać już nie można. I zaczęto stosować kolejne niekonwencjonalne rozwiązanie. W takich krajach jak Węgry czy Polska sektor bankowy jest „strukturalnie nadpłynny”. Inaczej mówiąc: ma sporo wolnej gotówki, której nie jest w stanie szybko zainwestować np. w obligacje skarbowe czy zamienić na kredyty. Źródłem tej gotówki jest napływ kapitału z zagranicy – choćby w postaci środków unijnych, które rządy wymieniają za pośrednictwem banków centralnych, w ten sposób zwiększając ilość pieniądza w gospodarce. Banki centralne później „sterylizują nadpłynność”, przyjmując depozyty od banków komercyjnych albo sprzedając im swoje papiery wartościowe. Stosowana od ponad roku węgierska innowacja polega na tym, że bank centralny zapowiada, iż limit depozytów będzie wyraźnie mniejszy od istniejącej nadpłynności.
– Wprowadzenie ograniczeń wielkości depozytów oznacza, że część płynności musi znaleźć ujście gdzie indziej. Można ją wykorzystać do międzybankowych pożyczek dla innych banków, zainwestować w obligacje skarbowe, udzielić kredytu realnej gospodarce, pożyczyć w transakcji swap. Ostatnim wyjściem może być depozyt jednodniowy w banku centralnym, ale tu oprocentowanie jest ujemne. Innymi słowy, zależy nam na tym, żeby nadmiar pieniądza w bankach był wykorzystywany z pożytkiem dla gospodarki – tak tłumaczył to Márton Nagy z NBW.
Efekt: stopy rynku międzybankowego, które decydują m.in. o wysokości oprocentowania kredytów, wynoszą – w zależności od terminu – 0,03–0,10 proc. Nasz WIBOR to 1,6–1,8 proc.
Najnowszym pomysłem Narodowego Banku Węgier jest wsparcie dla kredytów hipotecznych – i to takich o możliwie długim stałym oprocentowaniu. Od stycznia 2018 r. NBW będzie zawierał z bankami komercyjnymi swapy stopy procentowej, gwarantując im stałe stawki oprocentowania na 5 i 10 lat. W I kw. przyszłego roku NBW jest gotów wejść w takie transakcje o wartości 300 mld forintów. Dysponując pasywami o stałym oprocentowaniu, banki będą mogły zaoferować kredyty, w których wysokość raty mogłaby się zmienić nawet po 5 albo po 10 latach. Na tym jednak nie koniec. Zapowiedziano także nowy program, w ramach którego bank centralny będzie kupować listy zastawne (papiery służące do finansowania kredytów hipotecznych) z terminem zapadalności wynoszącym co najmniej 3 lata.
„Zakup obligacji hipotecznych będzie wspierał rozwój tego rynku, jednocześnie spełniając cele polityki banku. Oba programy będą wspierały efektywną transmisję polityki pieniężnej w segmencie rentowności długoterminowych i wzmocnią stabilność finansową poprzez zwiększenie udziału kredytów z długimi okresami stałego oprocentowania” – takie uzasadnienie znalazło się w opublikowanym w zeszłym tygodniu sprawozdaniu z listopadowego posiedzenia węgierskiej rady polityki pieniężnej.
Podejście Węgrów jest zupełnie inne od tego, jakie prezentują nasz bank centralny czy Komisja Nadzoru Finansowego. I NBP, i KNF podchodzą do stałej stopy w kredytach hipotecznych dość sceptycznie. „Konstrukcja kredytu o stałym oprocentowaniu ustalonym na okres kilkuletni, który jest krótszy niż okres spłaty kredytu, nie tyle chroni klienta przed zmianami stóp procentowych, co odsuwa w czasie skutki tych zmian” – napisał NBP w najnowszym Raporcie o stabilności systemu finansowego.
Które nastawienie – węgierskie czy polskie – jest słuszne? Choć my jesteśmy w tyle, jeśli chodzi o niekonwencjonalne podejście, to w porównaniu wyników nie wypadamy gorzej. Kredyty dla klientów indywidualnych rosną u nas w tempie 5–6 proc. w skali roku. Na Węgrzech w ostatnich dwóch kwartałach ten wzrost nie przekraczał 4 proc. W przypadku kredytów dla przedsiębiorstw w obu krajach dynamika to 7–8 proc.
Problem w tym, że niektóre pomysły Węgrów – jak te ostatnie dotyczące hipotek o stałej stopie – nie mają wcale działać tu i teraz. Ich wpływ będzie widać najwcześniej w perspektywie kilku lat.