Tylko Sołowow potrafił przyjechać osobiście do redakcji i przekonywać, by złagodzono ton tekstów o jego spółkach. Teraz ostatnią chce zdjąć z GPW.
Jeden z najbogatszych Polaków nie kupował pochlebnych artykułów. Nie musiał tego robić, bo jeszcze w latach 90., jako główny udziałowiec spółki Echo Press (wydawca m.in. „Życia Warszawy”), sam mógł kształtować opnie o sobie. Kiedy Echo porzuciło biznes prasowy i zaczęło budować centra handlowe i mieszkania, Michałowi Sołowowi zdarzyło się odwiedzić redakcję jednej z gazet, żeby w sposób bezpośredni ukształtować teksty o zarządzającym siecią marketów budowlanych Polish Life Improvement (później Nomi), budowlanym Mitexie czy Echu. Jedna z anegdot mówi, że nie używał siły argumentów ani pieniędzy.
– 1 stycznia 2008 r. wchodził w życie nowy kodeks dobrych praktyk. Wprowadzał zasadę, że rada nadzorcza w raporcie rocznym dokonuje także oceny sposobu zarządzania ryzykiem istotnym dla spółki oraz systemu kontroli wewnętrznej. Pierwszy komunikat, jaki 2 stycznia wpłynął na giełdę, pochodził od Synthosu. Mówił, że firma tych zasad nie będzie przestrzegać. To było charakterystyczne dla spółek kontrolowanych przez Sołowowa – mówi Andrzej S. Nartowski, były prezes Polskiego Instytutu Dyrektorów.
A po co komu być na parkiecie?
Działający w branży chemicznej Synthos to ostatnia spółka giełdowa kontrolowana przez Sołowowa. Kielecki biznesmen stał się posiadaczem większościowego pakietu jej akcji w 2006 r. Wartość rynkowa spółki nie przekraczała wówczas miliarda złotych. Obecnie jest ponad sześć razy większa. I choć kurs jest bliski historycznemu maksimum, to Sołowow ogłosił wezwanie na 496 mln akcji. Oferuje 4,78 zł za każdą. Za przywilej bycia jedynym udziałowcem największego producenta syntetycznego kauczuku w Europie jest gotów zapłacić niemal 2 mld zł.
– Kiedy Michał Sołowow wprowadzał spółki na giełdę, inne było otoczenie, a i jego firmy znajdowały się na wcześniejszym etapie rozwoju. Teraz na tyle okrzepł, że już kapitału z rynku nie potrzebuje. Jednocześnie nie chce się dzielić zyskami z innymi akcjonariuszami ani wypełniać rygorystycznych obowiązków informacyjnych. W takiej sytuacji wycofanie się z giełdy jest naturalne – mówi Sebastian Buczek, prezes i założyciel specjalizującego się w zarządzaniu aktywami Quercusa TFI.
Nomi Sołowow sprzedał już w 1998 r., Mitexu pozbył się trzy lata później. Wytwarzającego ceramikę łazienkową Rovese,a (wcześniej Cersanit) wykupił z giełdy w 2016 r., dwa lata wcześniej to samo zrobił z produkującym deski podłogowe Barlinkiem. Kontrolny pakiet akcji Echa sprzedał w 2015 r. W liczbie wprowadzonych na giełdę spółek z Sołowowem może konkurować tylko Leszek Czarnecki. Jednak w odróżnieniu od Czarneckiego kielecki biznesmen odniósł sukces w wielu różnych branżach.
– Jeśli w sklepie jest mniej towarów, to z punktu widzenia zarówno klienta, jak i właściciela taka sytuacja nie jest korzystna. Spadają obroty i prowizje – mówi Waldemar Markiewicz, prezes Izby Domów Maklerskich.
– W odróżnieniu od wielu innych postaci rynku kapitałowego Michał Sołowow jest solidnym biznesmenem. Wycofanie kolejnej spółki z giełdy powoduje, że kapitalizacja rynku spada. Inwestorzy będą GPW postrzegać jako mniej atrakcyjną – ocenia Nartowski.
Kapitalizm zrobił się państwowy
Wymazanie z tabeli notowań Synthosu ma wymiar symboliczny. Czołowy prywatny przedsiębiorca ustępuje miejsca państwu. Odjęcie od kapitalizacji rynku ponad 6 mld zł spowoduje, że udział kontrolowanych (także pośrednio) przez państwo spółek w wartości rynkowej wszystkich krajowych firm podskoczy do 49 proc. Wśród wysokorozwiniętych rynków – tak od września przyszłego roku będzie nas klasyfikować agencja FTSE – nie ma drugiego, na którym państwo miałoby tyle do powiedzenia, nie tylko w warstwie regulacyjnej. W branży chemicznej, po opuszczeniu GPW przez Synthos, inwestorzy będą mieli do wyboru już tylko dwie duże prywatne spółki: Ciech i PCC Rokitę. Będą też mogli kupić akcje kontrolowanej przez państwo grupy Azoty.
Ale Michał Sołowow nie jest jedynym inwestorem, który opuszcza giełdę. Do końca października z GPW zniknęło już w tym roku 19 spółek. Debiutów było jedynie dziewięć, choć w tym zdarzyły się dwie duże emisje. W kwietniu na rynku pojawiła się sieć sklepów Dino, sprzedając wcześniej akcje o wartości ponad 1,6 mld zł. W lipcu niemal 4,4 mld zł pozyskali od inwestorów udziałowcy spółki zarządzającej siecią telefonii komórkowej Play. To była największa prywatna oferta akcji w historii naszego rynku. Nie zmienia to tego, że po raz pierwszy od 14 lat więcej spółek zniknęło z głównego parkietu GPW, niż się na nim pojawiło. Jednak na początku wieku sytuacja była zgoła inna – znajdowaliśmy się w trakcie gospodarczego spowolnienia. Hossa związana z wejściem do Unii Europejskiej dopiero miała nadejść. Teraz z gospodarką jest lepiej, niż jeszcze niedawno wszyscy oczekiwali. Nic tylko brać od inwestorów kapitał i robić biznes.
– Fala wyjść z rynku mniejszych i średnich spółek, które pojawiły się na nim mniej więcej przed dekadą, jeszcze nie opadła. Firmy pozyskały kapitał, rozwinęły się. Teraz tak dobrych perspektyw nie ma, a jednocześnie ryzyko związane z obecnością na rynku wzrosło – uważa Sebastian Buczek.
Brak zaufania równa się brak sensu
Kursy są niemal tak samo wysoko, jak na szczycie hossy przed dekadą. To kolejny argument, żeby pozyskiwać od inwestorów kapitał. Ale między 2007 i 2017 r. wiele się zmieniło. Przede wszystkim zdemontowany został drugi filar emerytalny. Otwarte fundusze emerytalne potrafiły inwestować w akcje kilkanaście miliardów złotych netto rocznie. Obecnie zmuszone są sprzedawać. Rządzący politycy wciąż się spierają, co zrobić ze znajdującymi się w portfelach OFE akcjami o wartości 150 mld zł. Miały w większości trafić na prywatne konta emerytalne Polaków, ale z rządu dobiegają też głosy, że kontrolę nad nimi powinno przejąć państwo. Nad giełdą krąży widmo dalszej nacjonalizacji.
Eksperci mówią też o rosnącym ryzyku regulacyjnym. Jego najlepiej widocznym przejawem jest rozporządzenie MAR (Market Abuse Regulation). Kładzie nacisk na politykę informacyjną spółek, co samo w sobie jest dla inwestorów korzystne, ale przy okazji dało też możliwość nakładania przez Komisję Nadzoru Finansowego kar administracyjnych na członków zarządów spółek giełdowych w wysokości 4 mln zł. Niewielu prezesów zarabia tyle przez rok. Kapitału jest mniej, ryzyko wzrosło.
– Wskaźniki gospodarcze są dobre, ale nie mamy do siebie zaufania. Mają w tym swój udział także niektóre spółki giełdowe. Najpierw obiecywały inwestorom złote góry, a później zupełnie ich zawiodły. A bez zaufania trudno o rozwój rynku kapitałowego – zwraca uwagę Andrzej S. Nartowski.
Ostatni przykład to notowany od niecałych trzech lat budowlany Vistal. Wyceniane przez analityków nawet na 16 zł akcje notowane są dziś poniżej 1 zł. Na początku października spółka, choć w zagranicznej ekspansji wspierał ją państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego, złożyła wniosek o upadłość.
Z drugiej strony, choć giełda zyskała miano serca i symbolu polskiego kapitalizmu, to nie była potrzebna do tego, żeby zrobić poważny biznes. Poza nią potęgę farmaceutycznej Polpharmy zbudowali Anna Woźniak-Starak i Jerzy Starak. Bez giełdy regionalnym liderem został spożywczy Maspex Krzysztofa Pawińskiego.
Z tego, że serce polskiego kapitalizmu bije dziś wolniej, zdaje sobie sprawę Marek Dietl, od czerwca nowy prezes giełdy. – Część dużych prywatnych przedsiębiorstw znajduje się w takiej fazie rozwoju, że rozsądne z ich punktu widzenie będzie zdywersyfikowanie bazy inwestorów. Mam nadzieję, że pojawią się na giełdzie – mówi.

Na razie jednak prezes GPW nie ma zbyt wielu argumentów, by zachęcić prywatny biznes do wejścia na parkiet. Na państwowe firmy też nie ma co liczyć, bo rządu nie zamierza prywatyzować.