Wyborcze menu PiS zostało ułożone na bogato. Program „Rodzina 500 plus”, obniżka wieku emerytalnego i VAT, dwuipółkrotny wzrost kwoty wolnej, likwidacja podatku miedziowego i wiele, wiele innych dań ustawiono na stole. Rachunek też był wysoki, bo gdyby wszystkie pomysły weszły w życie jednocześnie, wydatki wzrosłyby o ponad 20 mld zł, a ubytek w dochodach sięgnąłby prawie dwukrotnie wyższej kwoty.
Dlatego już na starcie PiS musiał ułożyć listę priorytetów i podporządkować jej agendę „dobrej zmiany”. Możliwe wyjaśnienia są trzy. Po pierwsze, ekstrakasa na dzieci i możliwość opuszczenia rynku pracy przez kobiety w wieku 60 lat, a mężczyzn pięć lat później, suwerenowi wystarczy. To znaczy, że największa rata za wygrane wybory została opłacona, a resztę zobowiązań można umorzyć albo spłacić tylko w części. Druga opcja nakazuje przypuszczać, że tak jak w „Misiu” reżyser w partii rządzącej powiedział: „Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu”. Czyli budżet nie jest z gumy, stać nas na znacznie mniej, niż obiecywaliśmy, i trzeba racjonalnie wydzielać porcje. Pierwszy zrozumiał to Paweł Szałamacha, gdy zasiadł w fotelu ministra finansów. Długo blokował podwyżkę kwoty wolnej, a wiek emerytalny chciał zamrozić na poziomie 61/66 lat. Wśród jego rządowych kolegów zostało to jednak odebrane jako sypanie piachu w tryby maszyn, które odbudowują Polskę z „ruiny”. Jego następca Mateusz Morawiecki już wiedział, że z budżetową rzeczywistością trzeba iść czasem na kompromisy. Było mu z tym łatwiej, bo szerszym strumieniem zaczęły wpływać podatki. Dlatego udało się w kadłubkowej formie wprowadzić wyższą kwotę wolną dla najmniej zarabiających, co kasy państwa nie rujnuje i przy odpowiedniej oprawie PR można uznać za wypełnianie wyborczych zobowiązań. Co z tego, że obiecano 8 tys. zł dla wszystkich? Nic. Nikt rozsądny nie wierzył, że to się uda, a reszta chciała dać się uwieść wizji obniżki podatków. Trochę jak w nagranej i podsłuchanej rozmowie byłych ministrów PO Radosława Sikorskiego i Jacka Rostowskiego, gdzie jeden mówi, że „obietnice polityczne wiążą tylko tych, którzy w nie wierzą”, a drugi odpowiadał na to, że „dwa razy obiecać, to jak raz dotrzymać”.
Dzisiaj takich niespłaconych wobec wyborców długów jeszcze kilka zostało. Może nie są tak sondażowo nośne jak 500 zł na dziecko czy obniżka wieku emerytalnego, ale ze względu na to, że były pokazywane jako dowód nieudolności politycznej i gospodarczej poprzedników, warto o nich pamiętać. Słynny podatek miedziowy, czyli danina, którą płaci państwowy KGHM, to dobry przykład. Podatek był werbalnie likwidowany wielokrotnie, wciąż „trwa i trwa mać”, jak mawiał Waldemar Pawlak. Jego zniesienie nie byłoby żadną krzywdą dla budżetu, bo to „zaledwie” 1 mld zł w tym roku, czyli 0,3 proc. wszystkich dochodów budżetowych. Nikt już jednak odciążać narodowego championa nie chce, bo po zamianie ław opozycyjnych na ministerialne gabinety widać więcej. To znaczy, że każda złotówka się przyda, dzięki podatkowi nie trzeba się dzielić dywidendą z innymi akcjonariuszami, a poza tym ludziom należy się renta surowcowa od bogactwa, które tkwi w ziemi.
Także obniżka VAT została szybko porzucona. Taki ruch to ubytek dochodów rzędu 5–7 mld zł. Po co go sobie fundować, skoro to nie PiS podwyższył stawki. Oficjalnie zaś: najpierw system uszczelniamy, a później możemy usiąść do dyskusji, które podatki obniżać. Tutaj też zwyciężył pozytywizm władzy z romantyzmem opozycji. Rząd wie, że Kowalski szczególnie nie odczuje niższego VAT – to firmy zwiększą swoją rentowność.
Dlatego też kwota wolna musi rosnąć rachitycznie i nie dla wszystkich, bo gdyby kampanijna kobyłka stanęła u płota, do kasy państwa i władz lokalnych nie trafiłoby z PIT prawie 20 mld zł, a do tego mniejsze byłyby składki: emerytalna czy zdrowotna.
Wreszcie trzecia możliwość zakłada, że w obozie rządzącym pojawiła się pewnego rodzaju fiskalna racjonalność. Mamy wysokie i przyspieszające tempo wzrostu PKB, a do tego do pewnego stopnia udało się uszczelnić system podatkowy. Niech nam dobra koniunktura nie uderzy do głowy i nie dociskajmy wydatkowego pedału do dechy. Przeczyć tej tezie mogą dwie nowelizacje tegorocznego budżetu, ale głównie nadrabiamy w nich wydatkowe zaległości i luzujemy przyszłoroczną kasę państwa.
To prowadzi do wniosku, że chociaż budżet zaskakuje świetnymi wynikami, w obozie władzy jest obawa, że to kruchy stan i strach, co przyniesie przyszłość. Odwrócenie reformy emerytalnej to bomba z opóźnionym zapłonem podłożona pod gospodarkę i finanse. Do tego dawno nie było takiego usztywnienia wydatków, jak przez program 500+. Ten jest już nienaruszalny politycznie i każdy kolejny budżet będzie musiał być układany pod niego. Gdy gospodarka się kręci, problemu nie ma, gdy przyjdzie spowolnienie, trzeba będzie ciąć na oślep, czyli po inwestycjach. Spowolnienie może przyjść szybciej, niż się wydaje. Im większy deficyt będziemy mieli, gdy nadejdzie, bardziej sztywne wydatki i rozbudzone finansowym PR oczekiwania, tym trudniej będzie się z nim zmierzyć. Wtedy rząd zacznie bohatersko rozwiązywać problemy, które sam stworzył.