Europa chce, a tak naprawdę musi i powinna, uśmiechać się do autorytarnego rządu Chin. Co to oznacza dla nas i tak hołubionej przez Zachód demokracji?
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Komunistyczni przywódcy uwielbiają słuchać własnego głosu. Jak inaczej wytłumaczyć to, że ich oficjalne przemówienia ciągną się po kilka godzin? Fidel Castro wsławił się np. tym, że w 1986 r. wygłosił na partyjnym kongresie w Hawanie przemówienie trwające 7 godz. i 10 min. Członkowie partii musieli w tym czasie nie tylko starać się nie zasnąć, lecz także udawać zainteresowanych, a na końcu znaleźć siłę do gromkich oklasków.
Przemówienia komunistów w treści są całkowicie przewidywalne – wygrażanie amerykańskim imperialistom przeplata się w nich z pochwałami rozwoju własnej gospodarki i snuciem wielkich planów na przyszłość. Innymi słowy, kłamie się w nich narodowi w żywe oczy.
Na tym tle mowa, którą 18 października wygłosił na XIX Zjeździe Komunistycznej Partii Chin w Pekinie przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping, jest wyjątkiem. Dokładnej analizy, zrozumienia i wzięcia całkiem serio wymaga każda jej minuta, mimo że mowa trwała w sumie niemal 3,5 godz. Dlaczego? Ponieważ cel, który Xi Jinping w niej wyznaczył – tj. by „Chiny do 2050 r. stały się wiodącą globalną potęgą” zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i militarnym – to cel całkowicie realistyczny. To z kolei oznacza porażkę demokracji: oto najbardziej liczącą się potęgą świata może stać się autorytarny reżim. A stąd tylko o krok do rozpowszechnienia się przekonania, że dobrze prosperująca gospodarka nie potrzebuje wcale wyborów powszechnych.
Pragmatycy nie stronią od krwi
Utarło się nazywać chińskich komunistów pragmatykami. Mówi się: może i komuniści, ale rozsądni, bo ideologię traktują fasadowo, wprowadzając w Chinach krok po kroku gospodarkę rynkową i pozwalając chińskim masom się bogacić. Dzięki zapoczątkowanym przez Deng Xiaopinga pod koniec lat 70. XX w. reformom już ponad 600 mln Chińczyków wyszło z poziomu skrajnego ubóstwa, a ich kraj awansował do grona państw ze średnim dochodem, a więc relatywnie zamożnych. To szczególnie wymowne, jeśli przypomnimy sobie miejsce, z którego zaczynali – całą swoją gospodarkę musieli odbudować z ruin, które zostawił po sobie Mao Zedong. Biorąc pod uwagę idącą w dziesiątki milionów liczbę ofiar tego krwawego dyktatora, gospodarka Chin wymagała równie dogłębnej odbudowy jak stolica Polski po powstaniu warszawskim.
To, co dzieje się w Chinach w ciągu ostatnich dekad, jest więc rzecz jasna lepsze niż to, co działo się wcześniej, nie można jednak zapominać, że Chiny to wciąż system monopartyjny. Partia Komunistyczna zakłada, że będzie rządziła krajem po wieki wieków i – gdy wymaga tego zachowanie władzy – jest skłonna do krwawych, brutalnych czynów. Masakra na placu Tiananmen w 1989 r. jest tylko najgłośniejszym z nich, ale – jak zauważa francuski filozof Guy Sorman w książce „Rok Koguta” – wcale niejedynym i nie tym o najbardziej dramatycznych konsekwencjach. Sorman zwraca uwagę na – należącą już do przeszłości – politykę „2+1”, która w sposób quasi-totalitarny regulowała przyrost demograficzny. „2+1” wciąż oddziałuje na współczesną demografię Chin, zaburzając proporcje między liczbą kobiet a mężczyzn. Niewielu też, jak pisze filozof, ma świadomość, że przez wiele lat chiński rząd przymusowo przesiedlał siłę roboczą tam, gdzie zachodni inwestorzy akurat chcieli budować swoje fabryki. Z drugiej strony ograniczano wolność przemieszczania się, zabraniając mieszkańcom wsi osiedlania się w miastach bez pozwolenia. Niszczono w ten sposób rodziny, siłą rozdzielając matki i dzieci od ojców.
Chińskie władze z czasem zaczęły odchodzić od praktyki ręcznego i brutalnego sterowania rynkiem pracy i rozwojem społecznym. Czy to oznacza, że partyjnym dygnitarzom z czasem mięknie serce i zamieniają się w dobrych tyranów? Nie. Po prostu uznali, że Chiny są na takim etapie rozwoju, na którym wspomniane kwestie można powierzyć rozstrzygnięciom rynku, tj. że nie będą już przynosić im osobistych korzyści. Albo prościej: nie można z tego mieć już nic dla siebie.
Jednocześnie komuniści są przekonani, że bankowość, energetyka czy telekomunikacja wciąż będą miały się lepiej pod ich bezpośrednią kuratelą, a ktokolwiek postulowałby całkowite oddzielenie partii od tych sektorów, to niebezpieczny dysydent, chcący tylnymi drzwiami wprowadzić demokrację. Są to branże, na których można się z łatwością uwłaszczyć, np. rozdając kredyty po znajomości. A że do partii należy ok. 90 mln ludzi, potrzeby są spore.
Partia nie chce już sterować gospodarką, uznając pewien poziom wolności ekonomicznej za konieczny, ale coraz mocniej próbuje cenzurować myśli Chińczyków. Walczy z wolnością słowa, przekonań i religii. – Aresztowania i procesy polityczne, a nawet znikanie ludzi, o których słuch w końcu ginie całkowicie, są w Chinach na porządku dziennym. Nie ma tam wolności słowa, a demokratyczne tendencje, które ujawniały się w latach 1992–2003, teraz są w odwrocie, podobnie jak prawdziwe reformy. W Chinach powstaje zamordystyczny kapitalizm kolesiów, a obecny prezydent ma apetyt na naprawdę długie rządy – uważa Yeliang Xia, ekonomista, dawniej wykładowca Uniwersytetu Pekińskiego, sygnatariusz słynnej Karty 08, nawołującej do zwiększenia swobód osobistych w Chinach.
Xi jak Putin
Jeśli to wszystko prawda, można by pomyśleć, że Xi Jinping chce pójść tropem Putina, który marzenie o dożywotnich rządach realizuje w podobny sposób. I byłaby to słuszna intuicja.
Ostatni zjazd chińskich komunistów pokazał, że przewodniczący zjednoczył ze sobą zwalczające się przez lata frakcje: obserwatorzy dostrzegli wśród osób zajmujących honorowe miejsca przedstawicieli stronnictw dotąd Jinpingowi wrogich lub przez niego pomijanych.
Poparcie dla działań przewodniczącego jest tak silne, że „Myśli Xi Jinpinga”, czyli jego strategię rozwoju Chin, wpisano do partyjnej konstytucji. Dla porównania Deng Xiaoping, inicjator reform społeczno-gospodarczych w latach 80., doczekał się podobnego zaszczytu dopiero po śmierci. – Dawniej myślałem, że Xi Jinping będzie najpotężniejszym liderem Chin od czasów Deng Xiaopinga. Myliłem się. On już jest najpotężniejszym liderem od czasów samego Mao – przekonuje na łamach „Financial Times” Kevin Rudd, były premier Australii.
Co to oznacza? Chociaż Jinping zapewnił sobie rządy do 2022 r. (a zajmuje stanowisko przewodniczącego ChRL od 2013 r.), to prawdopodobnie na dziesięciu latach (tyle rządzili poprzednicy – Jiang Zemin i Hu Jintao) się nie skończy. Zwłaszcza że w nowo powołanym partyjnym politbiurze nie ma nikogo, kto mógłby wejść w jego buty. Jinping chce rządzić długo, a takie aspiracje wymagają zdolności przetrwania, której jemu akurat nie brakuje już od najmłodszych lat.
Urodził się w Pekinie w 1953 r. w rodzinie wysokiego dostojnika partyjnego, który jednak popadł w niełaskę w 1963 r. (na krótko przed początkiem rewolucji kulturalnej) i został zesłany do pracy w fabryce. Samemu Xi wkrótce potem odmówiono państwowej edukacji i także wysłano do pracy fizycznej. Uciekł, nie mogąc znieść warunków i w efekcie – podobnie jak ojciec – został aresztowany. Represje nie zniechęciły młodego Xi do próby robienia kariery w partii. W 1971 r. wstąpił do Ligi Młodzieży Komunistycznej, wkrótce potem do partii i zaczął piąć się po szczeblach kariery. W 1983 r. został lokalnym sekretarzem w powiecie Zhengding (w prowincji Hebei), potem w 1990 r. szefem szkoły partyjnej w Fuzhou, a w 1997 r. stał się członkiem komitetu centralnego Komunistycznej Partii Chin. Okazało się, że ma niezwykły talent do zakulisowego konsolidowania i wzmacniania własnych wpływów, co koniec końców dało mu najważniejszą pozycję w kraju.
Xi Jinping wie jednak, że do jej utrzymania nie wystarczy mądre rozgrywanie wewnątrzpartyjnych frakcji, potrzeba jakiejś wizji. Putin także to rozumie, oferując Rosjanom wizję kraju, który odzyskuje dawną potęgę terytorialną. A gospodarka? Gospodarką rosyjską, a na pewno dobrobytem zwykłych obywateli Putin się nadmiernie nie przejmuje. Jinping idzie tu w innym kierunku.
Konstatując, że bliższa ciału koszula, oferuje Chińczykom – zarówno tym zwykłym, jak i tym partyjnym – wizję, jak to ujął w ostatniej przemowie, „pięknych Chin”, w których każdy może realizować na własną rękę swoje „chińskie marzenie” (tego terminu używa już od 2013 r.).
W przeciwieństwie do komunistów i socjalistów z innych państw, Jinping ma pod ręką przekonujący dowód, że to możliwe: 40 lat nieustannego wzrostu. Ma więc nadzieję, że Chińczycy wyciągną z tego prosty wniosek: skoro jedna partia i właściwie jeden człowiek, przywódca, może zapewnić nam dostatek, nie potrzeba politycznego pluralizmu na szczeblu centralnym. Skoro możemy żyć i bogacić się, dlaczego mielibyśmy tracić czas na zajmowanie się polityką?
Przewodniczącemu Chin chodzi o to, by system monopartyjny przemienił się z rządów komunistycznego kolektywu w faktyczne dyktatorskie rządy silnej ręki, tfu...! „socjalistyczne rządy prawa”, jak to Xi Jinping określa.
Polityka – a po co ci to
Przekonanie Chińczyków, że polityką zajmować się nie warto, już się w dużej mierze udało.
To społeczeństwo skoncentrowane na zarabianiu pieniędzy. – Jeśli masz 40 lat i nie założyłeś firmy, chociażby małego przydrożnego warsztatu, mają cię za nieudacznika – mówi Yue. Ma 29 lat i po kilku latach pracy w rockowym pubie w Szanghaju i oszczędzania była w stanie wykupić część udziałów w przedsięwzięciu. Ona akurat rozmawia o polityce chętnie, bo nieustannie obraca się wśród rozpolitykowanych ludzi z Europy. Zazwyczaj jednak rozpocząć z Chińczykiem rozmowę o krajowej polityce – zwłaszcza przy stole – to jak, pardon my french, puścić bąka w towarzystwie.
O polityce się tam nie mówi, a jeśli się mówi, to raczej wygłaszając ogólne frazesy zgodne z tym, co przeczytało się rano w gazecie. Owszem, w prywatnej konwersacji przeprowadzonej na osobności można czasami poznać prawdziwe i często krytyczne opinie wobec Xi Jinpinga (nazywanego czasem prześmiewczo „cesarzem”) i partii komunistycznej jako takiej, ale sam z siebie nikt takich rozmów nie inicjuje. Ze strachu przed represjami? Bywa i tak, ale ludzi pragnących rewolucji demokratycznej w Chinach jest niewielu. Moje wrażenie jest takie, że ich to często po prostu szczerze nie obchodzi. W każdym razie brak polityki w powszednim życiu to zasadnicza rzecz różniąca Chińczyka od Europejczyka. Oni nie politykują wcale, my – non stop. Pomyślmy, jakie tematy rozgrzewają Polaków przy świątecznym stole? Polityczne. Oczywiście wujek Ziutek i ciocia Gienia nie kłócą się o znaczenie koncepcji sprawiedliwości Johna Rawlsa dla programu 500+, a raczej o sprawy bardziej powierzchowne, ale jednak polityka ich żywo interesuje.
Nie jest rzecz jasna tak, że Chińczycy nie protestują, gdy coś im się nie podoba. Przeciwnie. Szacuje się, że w całych Chinach odbywa się rocznie ok. 100 tys. protestów i manifestacji różnego typu. Zazwyczaj jednak ich uczestnicy nie podważają zasadności istnienia partii komunistycznej i nie domagają się wprowadzenia demokracji. Protestują najczęściej w sprawach lokalnych (np. przeciwko korupcji w urzędach) albo ogólnych, ale niepolitycznych, jak zanieczyszczenie powietrza czy handel psim mięsem. Policja bacznie się takim protestom przygląda, czasami nawet dość brutalnie interweniuje, ale nie dotyczą one zazwyczaj niczego, czego Xi Jinping sam nie ująłby w swoim programie. W jego wizji „piękne Chiny” to kraj bez korupcji, w którym środowisko jest czyste, rząd odpowiada na potrzeby mieszkańców, a pęd gospodarce nadają zaawansowane technologicznie przedsiębiorstwa. No, po prostu dobrotliwy dyktator.
Dokładnie tę samą strategię, którą Xi Jinping stosuje wobec Chińczyków, chce stosować wobec świata Zachodu. Mówi mu: popatrzcie, na współpracy gospodarczej korzystamy i my, i wy, skoncentrujmy się na tym. Wy się tylko nie wtrącajcie do naszej polityki, nie nawracajcie nas na prawa człowieka, nie ingerujcie w nasze spory terytorialne i nie wspierajcie ruchów separatystycznych, a my nie będziemy się wtrącać w działanie waszych demokracji, którym to systemem zresztą zupełnie nie jesteśmy zainteresowani. Bogaćmy się, żyjmy w zgodzie, ale na własnych zasadach ustrojowych.
Unia Europejska chętnie na taką propozycję przystaje, ponieważ współpraca z dynamicznym partnerem to jeden ze sposobów na ożywienie jej własnej ledwo dyszącej gospodarki.
W tym kontekście interesujący jest raport „EU – China Economic Relations to 2025. Building a Common Future”, który przygotowały wspólnie dwa wpływowe think-tanki europejskie i dwa chińskie: brukselski Instytut Bruegla, Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych Chatham House z Londynu, China Center for International Economic Exchanges i Chinese University z Hongkongu. Nacisk kładzie się w nim przede wszystkim właśnie na zwiększanie wymiany handlowej w ramach nowej umowy o wolnym handlu (eksport UE do Chin mógłby wówczas wzrosnąć aż o jedną trzecią do 2025 r.) przy jednoczesnym „poszanowaniu różnic ustrojowych”.
Stany Zjednoczone z kolei od czasu, gdy Donald Trump jest prezydentem, są mniej entuzjastyczne wobec chińskich apeli o większą wolność w obrotach i inwestycjach międzynarodowych, ale można zakładać, że ten brak entuzjazmu okaże się zaledwie użyteczną retoryką polityczną, budującą wizerunek Trumpa jako twardego gracza. Nawet jemu trudno było zaprzeczyć, że próba ograniczania kontaktów handlowych z Chinami w istotnym gospodarczo zakresie byłaby niemądra, szkodziłaby wszystkim i powodowała niepotrzebne napięcia.
Dobrobyt za wolność
W scenariuszu, w którym faktycznie Chiny będą na fali wznoszącej przez najbliższe 30 lat, osiągając pozycję światowego lidera i kraju rozwiniętego, pojawia się problem, który zasygnalizowałem na początku tekstu – dewaluacja znaczenia demokracji.
Nie chodzi o to, że system demokratyczny w obecnej formie to system jedynie słuszny, którego musimy się kurczowo trzymać. Wierzę, że ludzka kreatywność pozwoli nam stworzyć systemy znacznie lepiej strzegące naszej wolności i dbające o nasze bezpieczeństwo.
Chodzi o to, że w obecnej sytuacji możemy wymienić siekierkę na kijek. Z historii płynie nauka, że dominujące imperia mają tendencję do eksportu własnych rozwiązań politycznych. W przypadku Chin nie byłby to pewnie zamierzony eksport autorytaryzmu za granicę na zasadzie znanej z czasów kolonialnych, a swoisty proces dyfuzji, naturalna konstatacja, która w końcu pojawi się w umysłach społeczeństw obserwujących sukces Chińczyków: osiągnęli dobrobyt, zyskując wolność ekonomiczną, ale wcale nie łakną szczególnie wolności politycznej. My mamy wolność polityczną, a nasz dobrobyt nie rośnie tak szybko, jak powinien. No to po co ta demokracja?
Nawiasem mówiąc, konstatacja nie tylko jest smutna, ale i możliwe, że z czysto gospodarczego punktu widzenia słuszna. Profesor Robert Barro z Harvardu opublikował w 1996 r. artykuł „Demokracja i wzrost”, w którym przeanalizował rozwój 100 demokratycznych państw świata z lat 1960–1990. Po uśrednieniu wyników okazało się, że demokracja spowalnia wzrost gospodarczy.
Jeśli takie przekonanie się rozpowszechni, wytworzy się wspaniały grunt pod rozwój ruchów skrajnie populistycznych – politycy obiecujący gruszki na wierzbie poczują się jak pączki w maśle. – Damy wam dobrobyt w zamian za odrobinę waszej wolności – powiedzą.
Myślicie, że Viktor Orban czy Jarosław Kaczyński mają zapędy autorytarne? Poczekajcie na ich następców, których wyda nowy porządek świata z Chinami i Stanami Zjednoczonymi dzielącymi rolę jego przywódców i drepczącą za nimi nieporadnie Unią Europejską.
Ten negatywny dla demokracji scenariusz nie ziści się oczywiście, jeśli Chiny nigdy swoich globalnych aspiracji nie zrealizują. Co może im w tym przeszkodzić?
Otóż to samo, co utrwala monowładzę partii komunistycznej, w długim okresie może podkopać chiński rozwój gospodarczy. Nieżyjący już ekonomiczny noblista Ronald Coase i prof. Ning Wang w książce „Jak Chiny stały się państwem kapitalistycznym?” przekonują, że o ile Pekin obrał co do zasady dobry kurs rozwoju, zwiększając zakres wolności gospodarczej, to „brakuje im wolnego rynku idei” – Chińczykom trzeba pozwolić głosić herezje. Choć marksizm został już dawno zdyskredytowany, wielu mieszkańców Państwa Środka wciąż jest przekonanych, że można raz na zawsze ustalić, co jest słuszne i prawdziwe. Jeżeli nie pozwala się na herezje, nie ma sensu debatować, bo nie ma o czym, nie ma sensu wymyślać nowych idei. Tymczasem rynek wymaga debaty, platformy dla krytycyzmu, dopiero w ten sposób można zbliżyć się do prawdy, a nie dzięki odgórnym założeniom, co tą prawdą ma być – przekonuje prof. Ning Wang, dodając, że to właśnie nowe idee, a nie tworzenie kolejnych kopii zachodnich firm są podstawą rozwoju współczesnej gospodarki.
Tyle że partia wolności myśli – tej prawdziwej, czyli też tej politycznej – ludziom dać nie może. Gdyby gospodarka chińska przestała rosnąć, jak na dłoni zobaczylibyśmy przewagę naszych ułomnych nawet demokracji nad autorytarnymi reżimami.
Autorytarni władcy bowiem, jak uczy historia, w razie problemów całkowicie zapominają o swoich obywatelach, skupiając się na próbie wyrwania dla siebie jak największych bogactw z państwowej kiesy zgodnie z filozofią: „Po nas choćby potop”. A jednak gdyby w Chinach wydarzyło się coś, co położyłoby kres ich marzeniom o światowym przywództwie, nie byłoby to wcale dla nas dobrą informacją. Słabość Zachodu nie bierze się przecież z potęgi Chin. Jak słusznie zauważa Xi Jinping w swoim przemówieniu, „nie jesteśmy samotnymi wyspami, dzielimy wspólny świat i przeznaczenie”. Kłopoty jednych zawsze oznaczać będą kłopoty drugich.
Innymi słowy, znajdujemy się w punkcie, w którym nie wiadomo, czego sobie życzyć.