Ten, kto kiedykolwiek spotkał wędkarza wracającego znad wody ze spuszczoną głową, zna na pewno powiedzenie: „żarło, żarło i zdechło”. Polski rynek pracy ma szansę być taką właśnie historią. Już prawie płace przyspieszają, już media ogłaszają rozgrzanie do czerwoności, a analitycy wieszczą apokalipsę dla pracodawców, już prawie, już za chwilę... i ciągle nic. Dlaczego?
Po pierwsze, wpadliśmy w pułapkę psychologiczną: w szczycie koniunktury przed globalnym kryzysem finansowym płace rosły realnie w tempie nawet 8 proc. rocznie i wielu dopiero widząc taki wzrost, odtrąbi udane łowy. Tymczasem po latach rachitycznych podwyżek realnie w okolicach 2 proc. dynamika płac w sektorze przedsiębiorstw zamieszkała dość stabilnie w okolicach 4 proc. w wymiarze realnym. Jest lepiej i gdyby nie doświadczenie z 2008 r., niewielu oczekiwałoby gwałtownego przyspieszenia i „powtórki” tamtych dynamik.
Po drugie, błędnie interpretujemy część wskaźników dotyczących rynku pracy. Dobry przykład to zachwyt nad wzrostem zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw w lipcu tego roku. Wielu podkreślało: „Najlepszy lipiec w historii”. Tymczasem o ile w ubiegłych latach zatrudnianie sezonowe było korzystniejsze na umowę-zlecenie, o tyle od tego roku korzystniejsza jest umowa o pracę. Bierze się to z faktu, że godzinowa stawka minimalna jest wyższa niż stawka godzinowa przy płacy minimalnej. Co przyświecało ustawodawcy i Ministerstwu Pracy, trudno zgadnąć, ale konsekwencją tej nierównowagi jest nagłe preferowanie stosunku pracy w hotelach nad morzem i budkach z rybką nad jeziorami (zakładam, że miś z Krupówek jednak dalej robi na swoim, ale jeśli ktoś ma inną wiedzę, chętnie poznam jej źródło). Te umowy o pracę będą nadal tak samo sezonowe. Jak duża jest skala tego zjawiska? Zobaczymy w danych za wrzesień i październik.
Inny przykład to zachwyt nad liczbą wakatów. To miara o tyle bezsensowna, że skonstruowana na podstawie głęboko wadliwego źródła danych, tj. rejestrów powiatowych urzędów pracy. W Polsce nie istnieje miara podobna do popularnego w USA JOLTS, bo żaden urząd w Polsce nie scala dostępnych w internecie i innych źródłach informacji o liczbie ofert pracy. Jedyna informacja dostępna ze strony administracji to wakaty zgłoszone do urzędów pracy (dla dociekliwych: także wskaźniki koniunktury rozmaitych instytucji korzystają z tej miary). Tymczasem do PUP trafiało jak dotąd przez dekadę ok. 10 proc. ofert pracy, tj. taki odsetek deklarują pracodawcy, przy czym 60 proc. z nich twierdzi, że nigdy nie kieruje do PUP ani jednej oferty. W kraju, gdzie najemnie pracuje ponad 12 mln osób, a rocznie na rynek pracy wchodzi ok. pół miliona absolwentów, w PUP jest informacja o ok. 150 tys. miejsc pracy miesięcznie. Co prawda, liczba wakatów w PUP przed paru laty ledwie dosięgała 100 tys., ale imponujący wzrost o 50 proc. nie musi oznaczać faktycznej poprawy sytuacji – wystarczy tylko, że wzrósł odsetek pracodawców kierujących do nich oferty.
Po trzecie, coraz większa liczba pracowników mówiących ze wschodnim akcentem w kilku kawiarniach w dużych miastach zasugerowała kilku komentatorom kupującym tam latte z pianką, że pracodawcy nie mają wyjścia i już po prostu „muszą” zatrudniać obcokrajowców, bo rodzimych rąk do pracy nie zostało ani kawałka. Tymczasem statystyki wskazują, że poszukiwanie pracy w kraju nad Wisłą nadal trwa średnio niemal rok (nieco krócej dla osób z wyższym wykształceniem) i wskaźnik ten nie obniża się pomimo spadku bezrobocia. Danych BAEL za II kwartał na razie nie ma, ale bardzo bym się zdziwiła, gdyby doszło do jakiegoś przyspieszenia w skutecznym znajdowaniu pracy. Problem ze znalezieniem pracowników i problem ze znalezieniem pracy to dwie strony tej samej monety. Oba wynikają z braku sprawnego pośrednictwa pracy w Polsce: obie strony poszukują się głównie poprzez ogłoszenia oraz znajomych, tj. kanały mało skuteczne i niedrożne. Zatrudnienie obcokrajowców – głównie zresztą naszych sąsiadów – jest efektem niekorzystnych warunków na Ukrainie, a nie wyjątkowo korzystnej sytuacji zatrudnieniowej w Polsce. Z pewnością znajdą się miasteczka i branże, gdzie obecność obcokrajowców jest znacząca, ale migracje zawsze miały i zawsze będą miały charakter wyspowy.
Po czwarte, w Polsce nie ma i prawdopodobnie nigdy nie było kultury negocjowania płac i systematycznych podwyżek. Za większość wzrostu funduszu płac (czyli łącznej kwoty, jaką wszystkie firmy przeznaczają na wynagrodzenia) odpowiada 10 proc. przedsiębiorstw – te z kapitałem zagranicznym. Tam nawet jeśli podwyżki są niewielkie, to globalnie ustalone pogardzane korpowskaźniki pozwalają zwiększać płace i w dobrych, i w złych okresach. Tymczasem w firmach rodzimych – tak dużych, jak i małych – podwyżki to zwykle uznaniowa decyzja zarządu lub właściciela. Mają więc charakter skokowo-incydentalny, a nie systematyczny. Jak pracownicy naciskają i jest z czego, to podwyżki są. Ale najczęściej nacisków nie ma. W ten sposób mści się brak rad pracowniczych, porozumień zbiorowych i niskie uzwiązkowienie, skoncentrowane w kilku branżach i nieobecne poza nimi.
Czy tym razem pracownicy nacisną wystarczająco mocno? Czy nabiorą przekonania, że mogą sobie na to pozwolić? Szczerze wątpię. Kto szukał pracy przez rok, nieprędko zaryzykuje twardą pozycję negocjacyjną. Kto zna kogoś, kto szukał przez rok – też się opanuje. No chyba że będzie „żarło”. Czego zapalonym wędkarzom i wszystkim pozostałym życzę.