Grzyby. Wszędzie grzyby. Jak otwieram Facebooka i widzę zdjęcia, które wrzucają znajomi, to odnoszę wrażenie, że w ostatnich tygodniach wszyscy porzucili pracę, domy, rodziny – i poszli w las. Duże i małe, proste i pokrzywione, z trawy i spod krzaka, w siatkach, wiaderkach i koszykach. Do zbiorowego szaleństwa dołączyły się media opisujące historie Józiów, Rysiów i Krystyn oraz znalezionych przez nich okazów, które nie mieszczą się w kadrze normalnego aparatu, więc trzeba im robić ujęcia z odległości paru kilometrów. Witajcie w Rzeczypospolitej Polskiej Grzybowej!
Magazyn DGP z 29 września / Dziennik Gazeta Prawna
O ile jeszcze jestem w stanie pojąć, że w weekend można uzbierać bagażnik borowików i podgrzybków, to kompletnie nie jestem w stanie ogarnąć tego, w jaki sposób można później to wszystko spożytkować. OK, trochę słoików zamarynowanych plus parę foliowych woreczków ususzonych do zimowej zupy, świątecznego bigosu i może jeszcze pierogów. Taki sam zestaw dla sąsiada, cioci, brata, koleżanek z pracy, kumpli syna ze studiów, przyjaciół oraz przyjaciół przyjaciół. Ale na litość boską, nadal zostaje wam 3/4 bagażnika.
Znam człowieka, który uzbierał ok. 100 kg darów lasu i wziął w pracy dwa tygodnie urlopu, by to wszystko oczyścić, oporządzić, zawekować, nawlec na nitki albo ususzyć w specjalnym urządzeniu. Niestety to ostatnie było w stanie pomieścić najwyżej pięć podgrzybków i jedną taką porcję zamieniało w susz przez bite sześć godzin. W efekcie po tygodniu ciężkiej pracy kumpel miał 20 woreczków grzybów ususzonych i ciągle pełen bagażnik takich, które zaczęły wchodzić w proces naturalnego rozkładu. Wpadł zatem na genialny pomysł, by rozłożyć je na ogrodzie na prześcieradle. Szybko jednak uświadomił sobie, że to prześcieradło musiałoby mieć rozmiar Alaski. Fakt, że nie ma ogrodu też nie ułatwiał sprawy.
Cała jego grzybowa przygoda skończyła się praniem i dokładną dezynfekcją auta przez specjalistyczną firmę. Natomiast gdy podsumował, ile kosztowało go zrobienie zapasów na zimę, wyglądał, jakby zjadł muchomora. Paliwo, żeby pojechać 50 km za miasto i wrócić, suszarka, prąd i czyszczenie auta dały jakieś 400 zł. A do tego dojdą jeszcze prawdopodobnie koszty rozwodu i podziału majątku, bo żona już w drugiej dobie działania suszarki stwierdziła, że nie ma zamiaru marnować sobie życia z człowiekiem, który pachnie, jakby co rano nacierał się pieczarkami. Myślę jednak, że tak naprawdę o rozstaniu przesądziło coś zupełnie innego – to, że ten mój znajomy jeździł Renault Thalią. Gdy zapytałem, dlaczego ją kupił, odparł szczerze: bo była tania.
W ten sposób mogę płynnie przejść do głównego bohatera dzisiejszego materiału, czyli Kii Stonic, którą miałem okazję ostatnio bliżej poznać. Kosztuje wyjściowo niecałe 55 tys. zł, więc można śmiało powiedzieć, że jest tania. A w związku z tym, że jest tania, nie spodziewałem się po niej niczego specjalnego. Ze zdjęć wynikało, że ma cztery koła, dwie pary drzwi, lampy i zderzaki na właściwym miejscu oraz że można ją zamówić w jaskrawożółtym kolorze, pozwalającym na łatwiejsze odnalezienie auta w lesie. Zauważyłem też, że ma nieco podniesione nadwozie, co powinno znacząco ułatwić wjechanie do tego lasu. Innymi słowy, spodziewałem się dobrze wyglądającego koreańskiego grzybowozu w bardzo rozsądnej cenie. A zastałem zgrabnego, przestronnego, bardzo przyjemnego w prowadzeniu, cichego, ekonomicznego, dobrze wykończonego i doskonale wyposażonego crossovera segmentu B.
Jeżeli ktoś uważa, że Kia „dogania europejskich i japońskich producentów”, powinien szybciutko udać się do salonu marki i zapisać się na jazdę testową stonikiem. Gwarantuję, że już po pierwszym kilometrze dojdzie do wniosku, że oto Koreańczycy właśnie wjechali z impetem w bagażnik Volkswagena, Opla, Forda, Renault, Peugeota, Citroena, Toyoty, Mitsubishi itd. A niektórych z nich zepchnęli nawet na pobocze.
Auto – choć zbudowane na płycie miejskiego Rio – ma zaskakująco dużo miejsca w środku i bagażniku (350 l). Za jego kierownicą nie siedzi się – jak w wielu azjatyckich samochodach – jak na kozie i nie wali głową w sufit. Wygląd zegarów, obsługa urządzeń pokładowych, ergonomia, praktyczność, jakość montażu i materiałów, z których wykonano wnętrze – trudno nie odnieść wrażenia, że ludziom, którzy to wszystko planowali, przyświecała myśl: „Ma być prosto, czytelnie i porządnie”. Jak już skończyli, to przyszli styliści i powiedzieli: „Ej! Ale tu jest nudno jak w Volkswagenie!”. I zaczęli kombinować z kolorami deski rozdzielczej i nadwozia, wstawkami z chromu etc. Efekt jest doprawdy świetny. O ile wiele aut w tym segmencie wygląda pokracznie (Nissan Juke) albo równie poważnie i kompetentnie, jak Ryszard Petru na plakacie Mensy (Renault Captur), to Stonic sprawia wrażenie eleganckiego i radosnego jednocześnie. Szczególnie w wersji dwukolorowej – za 1000 zł możecie zamówić sobie inny dach i lusterka. A także wstawki rozweselające wnętrze.
Podoba mi się również to, że Kia nie próbuje wmawiać nikomu, że to SUV i nie oferuje go z napędem na cztery koła. Prawda jest taka, że wersję 4x4 kupiłby może jeden na dziesięciu klientów, a przez niego pozostałych dziewięciu musiałoby jeździć cięższymi i droższymi (bo cała płyta musiałaby zostać przystosowana do dwóch rodzajów napędów) wersjami. A to trochę tak, jakbyście w restauracji zjedli zwykłego schabowego, ale kucharz policzyłby wam za całą świnię. W Kii chcecie schabowego, to dostajecie schabowego i płacicie za schabowego. I właśnie to jest najmocniejszą stroną Stonica.
Za wspomniane 55 tys. zł otrzymujecie dopracowany, przestronny, ładny i przyzwoicie wyposażony (klima, radio, elektryka, a nawet 7-calowy kolorowy ekran sprzętu multimedialnego kompatybilnego ze smartfonami) samochód z silnikiem benzynowym o mocy 84 KM. O tym ostatnim mogę powiedzieć tylko tyle, że wprawia auto w ruch. Słowo „przyspieszenie” to w tym wypadku nadużycie. Oficjalnie prędkość maksymalna wynosi 165 km/h, ale podobno jedyny człowiek, który spróbował ją osiągnąć, już nie żyje. Umarł za kółkiem ze starości.
Można jednak w prosty sposób rozwiązać ten problem – kupując wersję 100-, 110- albo 120-konną. Są oczywiście odpowiednio droższe, ale na pewno nie drogie. Optymalny 100-konny benzyniak wyposażony dodatkowo w półskórzaną tapicerkę, kamerę cofania, czujniki parkowania, 17-calowe felgi aluminiowe, dzienne światła LED i wiele innych elementów, za które konkurencja żąda dopłat, kosztuje 66 tys. zł.
Możliwe, że w tej klasie znajdziecie modele trochę szybsze, bardziej komfortowe, być może także nieco lepiej wykończone. Jednak będą to różnice nieznaczne. Natomiast ta cenowa jest druzgocąca – podobne auta innych marek kosztują od 5 do 15 tys. zł więcej. Jednym słowem, Kia zbudowała bardzo dobry wóz za bardzo dobre pieniądze. Gdybym miał sobie kupić nowe auto za 60–70 tys., to już nawet nie szukałbym alternatywy. Bo Koreańczycy idealnie wpasowali się w miejsce opuszczone dawno temu przez Volkswagena – w miejsce auta dla ludu. Przystępnego jak grzyby w tym sezonie.