Państwo Środka go zakazało. Wielcy świata finansów nazywają oszustwem. Krytycy wytykają, że zbyt łatwo pada łupem cyberzłodziei.
Najświeższy cios kryptowalucie zadały chińskie władze, które zakazały swoim obywatelom obrotu bitcoinem. Pekin najpierw nakazał zwinąć interes rodzimym firmom, które trudniły się wymianą cyfrowego pieniądza na realny i na odwrót. Następnie władze zamknęły dostęp do takich przedsięwzięć za granicą. „Wall Street Journal” donosił, że na celowniku znalazły się również transakcje w bitcoinie pomiędzy internautami, np. za pomocą niezwykle popularnego komunikatora internetowego WeChat. W reakcji na działania rządu największa giełda obracająca kryptowalutą na świecie – BTC China – ogłosiła, że 30 września zawiesza działalność.
Canberra i Tokio obejmują bitcoiny nadzorem
Oficjalnie chińskie władze tłumaczą, że zakaz jest efektem walki z praniem brudnych pieniędzy oraz handlem nielegalnymi towarami. Biorąc pod uwagę naturę kryptowalut, które ze względu na anonimowość użytkowników doskonale się do tego nadają, nie sposób wykluczyć tego argumentu. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zakaz stanowi ostatni wystrzał w walce Pekinu o zatrzymanie odpływu kapitału z Chin. Znów, ze względu na swoją cyfrową naturę, kryptowaluty doskonale się do tego nadają. Tymczasem władze Państwa Środka chcą, żeby zarobione w kraju pieniądze pracowały również w kraju, a nie były transferowane za granicę.
W ten sposób Chiny stały się trzecim krajem na świecie, który postanowił uregulować bitcoina (chociaż w dość definitywny sposób). Wcześniej kryptowalutę postanowiły objąć nadzorem Japonia i Australia. W maju Kraj Kwitnącej Wiśni wprowadził prawo, zgodnie z którym giełdy oferujące konta, na których zwykli klienci mogą trzymać bitcoiny, oraz możliwość wymiany kryptowaluty na jeny zostaną objęte nadzorem przez japoński odpowiednik Komisji Nadzoru Finansowego. To oznacza, że będą musiały się tam zarejestrować, wystąpić o pozwolenie na działanie i spełnić wiele wymogów. Wchodzące w życie 1 października przepisy z jednej strony krępują swobodną naturę kryptowaluty, ale z drugiej otwierają ją na odbiorcę, dla którego stanowiły dotychczas czarną magię – pana Watanabe, czyli japońskiego Kowalskiego. Celem regulacji jest bowiem m.in. uczynienie z bitcoina normalnej alternatywy inwestycyjnej, po którą w bezpieczny sposób (czyli z pewną, gwarantowaną przez przepisy ochroną prawną) mogą sięgać ludzie.
Z kolei rząd w Canberze w sierpniu oddał kryptowalutę pod nadzór federalnej agencji zajmującej się m.in. przeciwdziałaniem praniu brudnych pieniędzy i finansowaniu terroryzmu.
Nazywają ją oszustwem i nic
Niektórzy entuzjaści bitcoina obawiali się, że na skutek działań chińskiego rządu doświadczy on załamania. Dlaczego? Bitcoiny powstają dzięki specjalnemu oprogramowaniu, które wymaga dużej mocy obliczeniowej (nowa waluta jest generowana niejako w nagrodę za ten wysiłek; proces zwykło się z angielskiego nazywać „wydobyciem” lub „górnictwem”), a tak się składa, że ta w Chinach jest dość tania ze względu na bliskość producentów sprzętu komputerowego oraz niewielkie koszty energii elektrycznej. Z tego względu w Państwie Środka skupiło się 70 proc. globalnego górnictwa bitcoinów czy raczej mocy obliczeniowej przeznaczonej do tworzenia nowej waluty.
Kurs bitcoina w dolarach / Dziennik Gazeta Prawna
I faktycznie, kiedy w połowie miesiąca giełda BTC China ogłosiła, że wraz z końcem września zawiesi działalność, kurs kryptowaluty poszedł kilkanaście procent w dół, jednak w ciągu kilku następnych dni odrobił straty. Obecnie jeden bitcoin wyceniany jest na ponad 3,5 tys. dol. To mniej niż wynosił tegoroczny szczyt, kiedy za jednostkę kryptowaluty trzeba było zapłacić ponad 4,8 tys. dol. Ale i tak więcej, niż kosztowała ona przez większość swojego istnienia.
Tak jak bitcoinowi nie zaszkodziły działania chińskiego rządu, tak samo nie szkodzą mu gromy, jakimi ciskają w niego przedstawiciele świata analogowych finansów. Jamie Dimon, prezes J.P. Morgan, jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie, nazwał niedawno bitcoina „oszustwem”.
Wirtualną walutę też można ukraść
Zainteresowaniem kryptowalutą nie są w stanie zachwiać również wytykane przez krytyków wady, jak niewielkie bezpieczeństwo różnych metod ich przechowywania.
To poważny zarzut. Jedną z przyczyn upadłości największej wówczas giełdy bitcoina – japońskiej Mt. Gox – była kradzież ok. 850 tys. jednostek waluty z kont użytkowników. W lutym 2014 r. stanowiło to ok. 10 proc. wszystkich bitcoinów znajdujących się w obiegu. Dla porównania to trochę tak, jakby komuś udało się ukraść całe złoto należące do rządu USA (które stanowi nawet mniej niż 10 proc. globalnych zapasów złota, wycenianych przez Thomson Reuters na 180 tys. ton).
Potencjalnych inwestorów nie odstrasza również fakt, że nawet w gronie użytkowników kryptowaluty, a zarazem ludzi, którzy debatują nad jej przyszłością, nie ma zgody co do tego, w jakim kierunku powinna ona iść. Część z nich uważa, że bitcoin, chociaż ma zaledwie osiem lat, już jest przestarzały; waluta jest skonstruowana w taki sposób, że jest w stanie obsłużyć siedem transakcji na sekundę. Dla porównania systemy transakcyjne Visy czy Mastercarda są w stanie obsłużyć tysiące.
Część użytkowników uważa więc, że twórca (lub twórcy) bitcoina, ukrywający się pod pseudonimem Satoshi Nakamoto, nie przygotowali swojego dzieła na olbrzymią popularność. Pojawiły się więc nawoływania o konieczną reformę. Ze względu jednak na brak zgody co do kształtu usprawnień w środowisku doszło do rozłamu i powstała nowa kryptowaluta, bitcoin cash, który ma być lepszym bitcoinem i docelowo zastąpić starą wersję. Co więcej, dyskusja na temat unowocześnienia kryptowaluty wciąż trwa i – jak donosił niedawno „Bloomberg” – w listopadzie najprawdopodobniej dojdzie do kolejnego rozłamu i powstania jeszcze jednego bitcoina.