Nowoczesny kapitalizm skuteczniej niż ambitne programy polityczne rozwiązuje problemy społeczne i znosi potrzebę istnienia gospodarczej lewicy.
Nie jest szczególną nowością uwaga, że na świecie powszechnie marnuje się jedzenie. Według Federacji Polskich Banków Żywności wyrzucamy ok. 9 ton artykułów spożywczych rocznie, w tym dwie trzecie już w trakcie produkcji (to w większości odpadki), z domów wynosimy na śmietnik 2 mln ton, a w trakcie dystrybucji przepada 0,35 mln tony. Dlaczego o tym piszę?
Przypadek chciał, że jadąc na tegoroczne Forum Ekonomiczne w Krynicy, zabrałem ze sobą autostopowicza, któremu świadomość skali marnotrawstwa żywności nie daje spokoju. – Boli mnie, że na Zachodzie marnujemy tyle jedzenia, zważywszy, jak wiele ludzi na ziemi żyje w nędzy. Coś tu szwankuje i zamierzam to przynajmniej w części naprawić – zapowiedział idealistycznie, a ja pomyślałem, że to kolejny oderwany od rzeczywistości przedstawiciel jakiejś organizacji pozarządowej. Myliłem się.
Michał Nowak okazał się założycielem i szefem Outletu Spożywczego, firmy, która na zidentyfikowanym przez niego zjawisku chce zwyczajnie zarabiać. Szlachetne intencje łączy z biznesem.
Mentalna (r)ewolucja
– Jesteśmy pośrednikiem między tymi, którzy mają na zbyciu żywność o zbliżającym się terminie przydatności do spożycia – np. supermarketami, a tymi, dla których to nie ma znaczenia, bo od razu ją konsumują, np. firmami cateringowymi, stołówkami szkolnymi itd. – tłumaczy Nowak. Brzmi logicznie. Zwłaszcza że politycy przymierzają się do zakazania dużym sklepom wyrzucania przydatnej jeszcze żywności, w wyniku czego jego początkująca dopiero firma (dwa lata na rynku) może złapać porządny wiatr w żagle. Nowak uważa jednak, że nakazy i zakazy świata nie naprawią – tylko zrobią to prospołecznie zorientowani przedsiębiorcy.
W takim podejściu – co sobie uświadomiłem w trakcie naszej długiej rozmowy – nie jest osamotniony. Mentalność młodych przedsiębiorców w ciągu ostatnich dekad ewoluuje: wielu z nich nie chodzi już o karierę od zera do milionera, a o karierę od zera do zbawiciela. Chcą naprawiać świat, podobnie jak niektórzy politycy – tyle że są w tym skuteczniejsi.
Firmy społeczne, czyli takie, które nie tylko dopisały sobie jakąś społeczną misję do działalności, ale które działalność od misji zaczynają, nie są zjawiskiem marginalnym. Magdalena Krukowska w artykule „Biznes społecznie wpływowy”, opublikowanym w Obserwatorze Finansowym, podaje, że w samej tylko Europie „firm społecznych” jest ok. 2 mln (a zatrudniają ponad 6 mln osób), co daje aż 10 proc. wszystkich przedsiębiorstw w UE. Cytuje także badania Deloitte „Millennial Survey 2016”, z których wynika, że „dla młodego pokolenia w biznesie ważniejsza jest koncentracja na człowieku – pracowniku, kliencie – niż na zysku”.
Zdaniem prof. Thomasa S. Lyonsa, eksperta z Zicklin School of Business na The City University of New York, przedsiębiorczość społeczna nie jest jedynie strategią marketingową mającą budować wizerunek przyjaznej firmy. Kultywujące ją firmy mogą zmieniać świat. „Przedsiębiorczość społeczna, taka, której priorytetem jest społeczna misja, obejmuje wiele różnych modeli biznesowych. Istnieje całe spektrum firm od full profit, przez organizacje hybrydowe dzielące zysk na część inwestycyjną i charytatywną, do non profit, które można nazwać firmami społecznymi. W pewnym sensie nawet Google się wpisuje w ten schemat, kierując się filozofią »czyń dobrze«” – objaśnia Lyons, chociaż za modelowe uważa inne przedsiębiorstwa. Na przykład firmę Newman,s Own, założoną w 1982 r. przez aktora Paula Newmana. Firma ta produkuje żywność, a wszystkie zyski z jej sprzedaży przelewa na konto fundacji charytatywnej Newman,s Own Foundation.
Lyons przyznaje, że udziałowców nastawionych wyłącznie na zysk taka firma nie przyciągnie, ale może się ona mimo to rozwijać, bo i wśród inwestorów coraz częściej pojawiają się postawy prospołeczne. „Wytworzyła się klasa ludzi z pieniędzmi, którzy zamiast zwrotu finansowego z inwestycji oczekują zwrotu w postaci osiągniętego celu społecznego. Są to czasami inwestorzy instytucjonalni, jak np. Echoing Green. Pozyskuje ona środki od dużych korporacji bądź też od rządu, a potem inwestuje w konkretne zgłaszane jej projekty. Z 30 tys. pomysłów biznesowych, które napływają do niej rocznie, wybiera 30 potencjalnie najbardziej efektywnych” – tłumaczy ekonomista.
Kapitalista zmniejsza nierówności
Nie tylko w Europie i w USA rozwija się przedsiębiorczość społeczna. W Ameryce Południowej także, np. w Chile. Tam sporo projektów poświęconych jest czemuś, co powinno ucieszyć autora „Kapitału XXI wieku” Thomasa Pikkety,ego – redukowaniu nierówności społecznych i wyrównywaniu szans.
– Nie podoba mi się to, że rodząc się w ubogiej dzielnicy Santiago, masz niewielkie szanse na awans. To przede wszystkim kwestia edukacji. Ludzie urodzeni w biednych dzielnicach kształcą się wśród podobnych sobie, analogicznie urodzeni w dzielnicach bogatych. Mamy więc konserwujące biedę getta edukacyjne – tłumaczy mi Julian Ugarte, założyciel Socialab, platformy wspierającej start-upy „społecznie pożyteczne”. Docenia on kapitalizm, sam jest kapitalistą, ale serce ma po lewej stronie.
Jak tłumaczy, Socialab bazuje na modelu otwartej innowacji. Jej zarząd wyznacza cel, który uznaje za społecznie uzasadniony, a potem szuka ludzi z pomysłami na biznesy, które ten cel zrealizują. Socialab ma obecnie ponad 50 tys. użytkowników i tysiące projektów czekających na ocenę.
– Rozdaliśmy już ponad 3 mln dol. Dzięki nam został zrealizowany np. projekt, który obniża cenę żywności dla niezamożnych. Bo jeśli nie masz pieniędzy, to stać cię tylko na bieżącą konsumpcję – i kupujesz wtedy pojedyncze opakowania produktów, które są droższe, niż gdybyś kupił kilka. W tym pomyśle chodzi o zastąpienie produktów koncernowych alternatywnymi wyrobami i wprowadzenie „sprytnego” algorytmu ich dystrybucji. Ten, kto to wymyślił, już na tym zarabia. A na jego rozwiązaniu ubodzy mogą rocznie zaoszczędzić do 260 dol. na zakupach – tłumaczy mi Chilijczyk. Pieniądze na inwestycje Socialab – tak jak Echoing Green – pozyskuje z sektora prywatnego i od instytucji publicznych. I tak finansują ją jeden z dużych chilijskich telekomów oraz Inter-American Development Bank.
W Polsce biznes społeczny dopiero raczkuje i takich firm jak Outlet Spożywczy jest relatywnie mało, nie mówiąc o społecznych inwestorach. Jest na to zwyczaj nie za wcześnie, nikt też takiej działalności szczególnie nie promuje. W USA inaczej – na wszystkich szanujących uczelniach ekonomicznych i biznesowych istnieją osobne kierunki poświęcone społecznemu biznesowi.
Globalny rynek inwestycji społecznych szacowany jest na imponujące 30 mld dol. rocznie. Oczywiście, można powiedzieć, że to promil ogółu inwestycji w gospodarce, np. ogólnej wartości globalnych rządowych wydatków socjalnych, ale bardziej chodzi przecież o to, jak te pieniądze są wydawane niż o ich wartość nominalną. Tego samego dolara można wydać na rybę albo zainwestować go w wędkę. Firma częściej niż rząd wybierze to drugie. To chyba jasne.
Ludzi, którzy realizują potrzebę zmieniania świata metodami przedsiębiorczymi na poziomie lokalnym, prof. William Easterly z Uniwersytetu Nowojorskiego, który specjalizuje się w badaniu różnych form zwalczania biedy, nazywa poszukiwaczami. Przekonuje, że są oni w stanie produktywnie zagospodarować powierzone im pieniądze, ponieważ rozumieją dobrze problemy własnego środowiska. Co więcej, w razie niepowodzenia ich działań odczują je na własnej skórze, więc są dodatkowo motywowani do skuteczności. Poszukiwaczy przeciwstawia planistom – ludziom, którym wydaje się, że zdalnie z wygodnego fotela jakiejś międzynarodowej instytucji można w ekspercki sposób rozwiązać czyjeś problemy. Planistami bywają jednak nie tylko biurokraci, ale także wielcy filantropi pokroju Billa Gatesa czy Jeffreya Sachsa – zdarza się bowiem, że ich modus operandi jest podobny do biurokratycznego i zamiast eksperymentów lokalnych wolą finansować różne odgórne programy oparte na współpracy z rządem.
Milton kontra Ludwig
Niektórzy będą się upierać, że wiara w to, że biznes społeczny wykorzystuje kapitał w sposób dla ludzkości korzystniejszy niż w przypadku zwykłych inwestycji, jest naiwna. Głoszą to osoby znajdujące się po obu stronach ideologicznej (w kontekście ekonomicznym) barykady.
Wielu wolnorynkowców, zwłaszcza wielbicieli Miltona Friedmana, powtórzy za nim, że jedyną społeczną odpowiedzialnością biznesu jest przynoszenie zysku, i zacznie tłumaczyć, że wolny rynek sam z siebie rozwiązuje problemy, sprawiając po prostu, że ludzie się bogacą. Zresztą pogląd, iż motorem handlu jest interes własny, usankcjonował już Adam Smith, pisząc że „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. Albo: „Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, aby wiele dobrego zdziałali ludzie, którzy udawali, iż handlują dla dobra społecznego”.
Z kolei ci, którzy wobec dobroczynnego działania rynku wykazują się sceptycyzmem, stwierdzą, że problem z firmami społecznymi polega na tym, iż zysk jako motor prospołecznych działań po prostu nie może się sprawdzić. Koniec końców przedsiębiorca zawsze będzie musiał pójść na kompromis, by zachować rentowność i maksymalizować dochody, a jeśli nie będzie tego robił, to upadnie w zderzeniu z firmami, które nie mają społecznych celów i skrupułów. Na przykład prof. antropologii Jason Hickel z London School of Economics uważa, że przedsiębiorczość społeczna oparta jest na ułudzie, że „bogaty świat może likwidować biedę Południa bez ponoszenia dodatkowych kosztów, na zasadach obopólnych korzyści finansowych”. Cytuje go zresztą w swoim artykule Magdalena Krukowska, przytaczając też przykłady sytuacji, gdy biznesy społeczne zawiodły. Niewypałem okazał się pomysł Blake,a Mycoskiego, twórcy firmy Toms Shoes. Mycoskie produkował bawełniane półbuty i sprzedawał je w modelu „jeden za jeden” – jeden kupiony produkt to jeden produkt ofiarowany biednym. Rozdano w ten sposób, głównie w Afryce, ok. 60 mln butów. Gdy w końcu zbadano efekty programu, okazało się, że nie tylko nie przyczyniło się to do poprawy bytu biednych, ale nawet go pogorszyło. W wyniku napływu darmowych produktów pracę stracili lokalni szewcy reperujący zużyte obuwie.
Czy sceptycyzm wobec biznesu społecznego jest uzasadniony? Na zarzuty wolnorynkowców powołujących się na Smitha można odpowiedzieć, że ojciec ekonomii żył w czasach, gdy kapitalizm raczkował i możliwe, że w tej wczesnej fazie jego obserwacje były słuszne, ale system przez kolejne 200 lat ewoluował, zwiększał swoją siłę rażenia i angażował coraz więcej ludzi w skali globu. Zwiększała się więc baza idei, na których był fundowany i dzięki którym rozkwitał. Być może należy do uwag Smitha dopisać kilka akapitów. Wolnorynkowcy mają oczywiście rację, mówiąc o tym, że rynek sam likwiduje biedę, ale nie mają racji dokładnie w tym miejscu, co ich ideologiczni przeciwnicy – w kwestii zysku. Zapominają, że zysk rozumiany finansowo wcale nie musi być jedynym motywem działalności, jest on raczej weryfikatorem jej sensowności i jednym z celów. Warto odświeżyć sobie to, co pisał na ten temat Ludwig von Mises, znacznie bardziej radykalny zwolennik wolnego rynku niż Friedman, i autor swoistego remedium na „Kapitał” Marksa – „Ludzkiego działania”.
Austriak, rozumiejąc zawiłości ludzkiej psychiki, przekonywał, że napędem działania człowieka faktycznie może być także zysk rozumiany niefinansowo – nawet taki, który ma sens całkowicie metafizyczny, a co dopiero taki, który sprowadza się do chęci czynienia świata lepszym w ujęciu materialnym. Zdaniem Misesa cel naszego działania ma charakter subiektywny i nie można ludzkiej aktywności „homogenizować” na potrzeby takiej czy innej narracji ideologicznej. Jest to także odpowiedź na zarzuty rynkowych sceptyków. Oni także zbyt wąsko rozumieją pojęcie zysku oraz łączą go automatycznie z chciwością – a przecież chciwość to wada charakteru, którą na szczęście nie obdarzono nas po równi i nad którą możemy panować!
A co z zarzutem, że wiele firm społecznych to niewypały albo że często zamieniają się w najzwyklejsze przedsiębiorstwa, zapominając o swojej misji (często przykład to słynne mikropożyczki, które jednak wbrew intencjom nie likwidują ubóstwa)? Na to można odpowiedzieć tylko w ten sposób: z nieidealnych rozwiązań (a tylko takie dostępne są na tym „najlepszym ze światów”) wybierać należy to najmniej nieidealne.
Znajdźmy poszukiwaczy
Olbrzymią zaletą, dzięki której biznes społeczny ma przewagę nad odgórnym, planistycznym naprawianiem świata jest to, że ma ograniczoną siłę rażenia w razie wpadki.
Polityk walczący z, dajmy na to, nierównościami dochodowymi może narobić sporo szkód całemu społeczeństwu, jeśli wybierze nieodpowiednie metody (np. narzuci nieracjonalnie wysokie podatki). Dobierający niewłaściwe metody przedsiębiorca społeczny przez to, że w przeciwieństwie do polityka nie ma nad nikim władzy, zajmuje się tylko ograniczonym (zazwyczaj do swoich klientów i tych, którym pomaga) wycinkiem rzeczywistości i jeśli szkodzi, to na niewielką skalę.
Kolejna rzecz, że rynek ma funkcję autokorekty i jeśli danego problemu nie można rozwiązać za pomocą narzędzia A, przestawienie działalności firmy na narzędzie B jest znacznie szybsze niż proces wycofywania się państwa ze szkodliwej polityki i poszukiwania w demokratycznym procesie rozwiązania alternatywnego. Za przykład może znów posłużyć firma Toms Shoes, która w końcu udoskonaliła swój model biznesowy. „Założyciel firmy wyciągnął wnioski (...). Zaczął zlecać część produkcji w Etiopii, jednym z krajów, którym chciał pomagać, zamiast – jak dotychczas – w Chinach” – zauważa Krukowska, chociaż dodaje też sceptycznie, że „wątpliwości co do efektywności modelu tego typu biznesowej dobroczynności pozostały”.
Nie mam wątpliwości, że mechanizm biznesowy – nawet w swojej głęboko ułomnej wersji – może być świadomie zaprzęgnięty w czynienie świata lepszym miejscem i to w sposób nie mniej skuteczny niż rozmaite, ale niepoddane rynkowej weryfikacji organizacje pozarządowe. I dalej, być może odrobinę prowokacyjnie: choć działania firm społecznych są dalekie od doskonałości, to i tak są potencjalnie bardziej pożądane niż poprawki wprowadzane ustawowo i odgórnie przez – najczęściej – lewicowe partie, które nie wierzą w siłę oddolnej ludzkiej kreatywności. Na szczęście rynek nie wierzy w nich i ewoluuje w kierunku takim, że znosi konieczność istnienia tych ugrupowań (jeśli w ogóle kiedykolwiek taka istniała). Identyfikowane przez lewicę problemy rynek, ucieleśniony w osobach przedsiębiorców społecznych, zaczyna po prostu rozwiązywać lepiej i szybciej. Co więcej, dzięki nim w praktyce okazuje się, które problemy są prawdziwe, a które wydumane. Wydumanych nikt przecież nie będzie chciał za własne pieniądze rozwiązywać. Nikt nie chce być Don Kichotem.
Dlatego politycy partii lewicowych powinni rozważyć ich zamknięcie i zajęcie się społeczną działalnością biznesową. A nawet jakąkolwiek działalnością biznesową, bo – jak radzi znany inwestor i myśliciel Nicolas Nassim Taleb – „gdy młodzi chcą pomóc ludzkości, powinni postawić wszystko na jedną kartę i założyć firmę. Tak, podejmij ryzyko, a gdy się wzbogacisz, wydaj swoje pieniądze hojnie na innych. Chodzi o to, żeby przenieść się z poziomu makro na mikro, oddalić od uniwersalnych abstrakcyjnych celów i inżynierii społecznej. Prowadzenie biznesu zawsze pomaga, instytucje mogą pomagać, ale mogą też szkodzić. Odwaga jest najwyższą cechą. Potrzeba nam przedsiębiorców”.
Dodajmy: światu potrzeba całego mnóstwa małych poszukiwaczy bardziej niż wielkich reformatorów z wizją.
Choć działania firm społecznych są dalekie od doskonałości, to i tak są potencjalnie bardziej pożądane niż poprawki wprowadzane ustawowo i odgórnie przez – najczęściej – lewicowe partie, które nie wierzą w siłę oddolnej ludzkiej kreatywności