- Co zrobimy, gdy się okaże, że trzeba podnieść stopy procentowe i raty kredytów pójdą w górę? Można by temu zaradzić, rozwijając na dużą skalę kredyty o stałym oprocentowaniu - zauważa Zbigniew Jagiełło, prezes PKO BP.
Mamy bardzo dobrą koniunkturę, ale i dużo obaw dotyczących tego, czy w przyszłości nie pojawią się w naszej gospodarce problemy, czy to powstałe w kraju, czy takie, które przyjdą z zagranicy. Nie ma pan takich obaw?
To dobrze, że jest takie poczucie potencjalnego niebezpieczeństwa. Że nie jest tak, jak w przedkryzysowych latach 2005–2007. Wtedy panowało przekonanie, że teraz czeka nas już tylko wzrost, że nie grożą nam żadne poważne napięcia. To uśpiło cały świat.
W tej chwili faktycznie gospodarka ma dobre wyniki. Do pełnego zadowolenia brakuje nam tylko wysokiej dynamiki inwestycji. Czteroprocentowy wzrost PKB jest w porządku, ale nie zaspokaja naszych ambicji, jeśli chodzi o doganianie poziomu zamożności Europy Zachodniej. Ale dobry wynik 2017 r. nie powinien nas usypiać. Należy wykorzystać ten okres do zmian – one wtedy najmniej bolą.
Ważne, by tempo wzrostu gospodarczego było wysokie, ale i stabilne. Dla gospodarki gwałtowne zmiany trendu, zwyżki, recesje to jak w naturze przechodzenie „przez zero”. Zamrażanie i odmrażanie zawsze kosztuje. Gwałtowne spowolnienie może być ozdrowieńcze, ale zmiany, restrukturyzacje, czyli nieuchronne rzeczy w działalności gospodarczej, lepiej robić przy dobrej aurze gospodarczej.
Czy będziemy w stanie utrzymać obecne tempo wzrostu?
Powinniśmy się zastanawiać, jak przejść z 4 do 5 proc. Kluczowe jest zwiększenie udziału inwestycji w PKB, a także zwiększenie eksportu realizowanego przez małe i średnie przedsiębiorstwa. One nie są częścią łańcuchów dostaw, jak spółki córki międzynarodowych korporacji. To oznacza, że mają szanse na zrealizowanie większego udziału wartości dodanej, czyli większe zyski – z korzyścią dla całej gospodarki.
Co by miało przyspieszyć inwestycje? Wciąż zastanawiamy się nad tym, dlaczego one nie chcą rosnąć.
Jeśli popatrzeć na tę sprawę bez emocji, to diagnoza jest dość prosta. Po pierwsze, mamy zamknięcie starej perspektywy budżetowej Unii Europejskiej i otwarcie nowej. Ze starej trzeba się rozliczyć, nowe pieniądze jeszcze nie napływają. Jest też brak nowych projektów. Na to nałożyła się zmiana polityczna w Polsce. Zanim nowe osoby odpowiedzialne za zarządzanie gospodarką, dużymi projektami dokładnie zorientują się w ich funkcjonowaniu, musi minąć trochę czasu. Do tego dochodzi kwestia samorządów, które dopiero na rok – półtora przed kolejnymi wyborami zaczynają nowe projekty, by pokazać je wyborcom.
Ale mieliśmy też spadek inwestycji prywatnych.
To kolejny element. Po kryzysie mamy wciąż trwającą niepewność – od tego zaczęliśmy rozmowę. Jedna rzecz to kwestia wzrostu w Europie Zachodniej, inna to stałe ryzyko konfliktów międzypaństwowych, których wcześniej na taką skalę nie było. Na podstawie rozmów z przedsiębiorcami widzę jeszcze dwa powody braku inwestycji. Część małych firm chce uniknąć wzrostu biurokracji, jaki wiązałby się ich zdaniem np. z budową nowego zakładu i zatrudnieniem dodatkowych pracowników. Chodzi o przekroczenie określonej liczby pracowników i wiążący się z tym obowiązek raportowania do GUS. I jest pewna bariera kulturowa. My w Polsce przez długi czas nie mieliśmy takiego długiego okresu stabilności jak obecnie. Szczególnie starsze pokolenie nie lubi podejmowania ryzyka w dłuższym horyzoncie czasowym. Ale w najbliższych latach pierwsze pokolenie naszych biznesmenów ustąpi miejsca następcom. A to będą już ludzie znacznie bardziej otwarci na świat, bez obciążenia czasami PRL-u, bardziej otwarci na ryzyko. Oni nie będą się obawiać inwestowania.
Czy widzi pan jakieś zagrożenia – dla całej gospodarki czy dla sektora bankowego?
Wielu komentatorów zajmuje pozycję „w bocianim gnieździe” i stamtąd wypatruje jakiejś burzy. To zrozumiałe, bo globalnego kryzysu nie mieliśmy już od 10 lat. Jakie czynniki spowodują skokową zmianę sytuacji w gospodarce, nie wiem. Pewnym zagrożeniem jest polityka – widzimy, co się dzieje na linii Korea Północna – Stany Zjednoczone, Chiny – Tajwan czy też bliżej nas Ukraina – Rosja. Punktem zwrotnym może stać się nawet klęska żywiołowa, taka jak obecnie huragan w USA. Nie wiemy np., jakie ona uruchomi mechanizmy na rynkach finansowych.
Ale jeśli byłoby tsunami na rynkach, to w nas ono uderzy słabiej niż w światowe centra finansowe. Inaczej mogłoby być tylko, gdyby ewentualny kryzys mocno dotknął Niemiec, które są naszym najważniejszym partnerem handlowym. Jest taka prosta zależność, że w dłuższym okresie nasze tempo wzrostu PKB przewyższa wynik Niemiec o 2 pkt proc.
Muszę jednak powiedzieć, że brakuje mi w dyskursie publicznym świadomości, że dobry czas nie będzie trwał wiecznie. A trzeba być przygotowanym na gorsze czasy, mieć zaskórniaki, scenariusze na manewry oszczędnościowe, ewentualne zmiany polityki gospodarczej, działania wyprzedzające, które pozwoliłyby uniknąć problemów w przyszłości.
Co ma pan na myśli?
Odpowiem, używając przykładu z sektora bankowego. Wszyscy wiemy o problemie z walutowymi kredytami hipotecznymi. W skali całego sektora on nie jest zresztą tak istotny. Ale mamy też złotowe hipoteki o wartości 300 mld zł. Mamy rekordy sprzedaży kredytów przy rekordowo niskich stopach procentowych. Co zrobimy, gdy się okaże, że trzeba stopy podnieść i raty kredytów pójdą w górę? Można by temu zaradzić, rozwijając na dużą skalę kredyty o stałym oprocentowaniu. Ale dyskusja na ten temat jest zbyt słaba. Dobrym kierunkiem jest też zwiększenie finansowania kredytów hipotecznych przez emisję listów zastawnych. W obu przypadkach brakuje znaczącego wsparcia głównych regulatorów tego rynku.
O jakiego typu wsparcie chodzi?
Regulator zniechęca np. do posiadania w bilansie banku kredytów walutowych przez nakładanie na banki wyższych wymogów kapitałowych. W podobny sposób może podejść do problemu kredytów hipotecznych w polskich złotych opartych na zmiennej lub stałej stopie procentowej. Stała stopa oczywiście nie jest na zawsze, obecnie warunki rynkowe umożliwiają oferowanie stałej stopy na okres 5–6 lat. To części kredytobiorców umożliwi w miarę bezpieczne przejście przez okres wyższych stóp procentowych. Złagodzi gorszą sytuację gospodarczą.
Inna kwestia związana z hipotekami: co zrobimy, jeśli będzie długotrwała recesja i klienci nie będą spłacać kredytów, a banki zmuszone będą zajmować zabezpieczenia. Chciałbym, żebyśmy dorobili się mechanizmu, który pozwalałby tego uniknąć.
Mamy Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, który zresztą zgodnie z projektem prezydenta Andrzeja Dudy ma być bardziej dostępny.
To dobry pomysł na czasy spowolnienia, ale nie recesji. Amerykanie swoje agencje wspierające rynek hipoteczny powołali po kryzysie lat 20. My powinniśmy wykorzystać historyczne doświadczenia innych i być mądrzy przed szkodą, a nie po szkodzie.
Jeśli chodzi o FWK, to zwracam uwagę na sposób jego finansowania. Składka banku płacona na fundusz nie uwzględnia ryzyka podejmowanego przez poszczególne banki. To faworyzuje tych, którzy podejmowali większe ryzyko i byli systemowo bardziej niebezpieczni. Jedną z konsekwencji nadmiernego apetytu na ryzyko są procesy naprawcze nałożone przez KNF na dwa banki, które straciły możliwość osiągania zysku netto z prowadzonej działalności...
Programy naprawcze realizują Getin Noble Bank i Bank Ochrony Środowiska.
Tak, to prawda. Kto płaci za ich nadmierne ryzyko w przeszłości? Płaci na przykład podatnik, bo one nie odprowadzają podatku bankowego.
Chce pan powiedzieć, że konkurencja w sektorze bankowym idzie czasem za daleko?
Niedobrze jest, jeśli podejmowane są decyzje, które później nie bronią się w rachunku ekonomicznym. W ten sposób nadużywa się też zaufania klientów, którzy szukają korzystnej oferty, a nie wiedzą, że w dłuższym okresie ona jest nie do utrzymania, i później czują się rozczarowani. Czy dziś te banki płacą większe kwoty na różnego rodzaju fundusze, czy to gwarantowania depozytów, czy też fundusze restrukturyzacyjne? Nie sądzę.
Jeśli chodzi o konkurencję, interesuje nas też to, jak ona będzie wyglądać między państwowymi bankami. Z jednej strony jest PKO BP, z drugiej – Pekao, Alior.
Mam wrażenie, że ona może być nawet bardziej intensywna niż dotąd. Przynajmniej w niektórych segmentach, gdzie nasi konkurenci mają w stosunku do nas mniejszy dystans do nadrobienia. Na przykład jeśli chodzi o bankowość korporacyjną czy małe i średnie przedsiębiorstwa. Bank, który należał do grupy UniCredit, skupiał się dotąd na jak największej zyskowności, zaniedbując wzrost czy też rozwiązania technologiczne. Teraz deklaruje wzrost skali działania. Czeka nas więc ostra walka cenowa.
Silna konkurencja w sektorze przedsiębiorstw w połączeniu z ryzykiem kredytowania przez państwowe banki branż z dużym udziałem państwowej własności, jak energetyka, rodzi obawy, czy uda się zachować najwyższe standardy, jeśli chodzi o proces kredytowy, i uniknąć późniejszych strat.
Ja nie widzę takiego zagrożenia. Są natomiast inne. Wprowadzenie podatku bankowego – to jest 0,5 proc. aktywów brutto – spowodowało, że jeśli ktoś agresywnie oferował kredyty z marżą poniżej tego poziomu, to do końca życia tego kredytu ma na nim stratę. A tego typu działania były. Dodatkowo w ostatnich latach w bardzo znaczny sposób zwiększyły się wymogi, jeśli chodzi o kapitały banków. To powoduje, że w zasadzie małe banki uniwersalne straciły ekonomiczną rację bytu. Według mnie w najbliższych latach one będą musiały się określić w jakiejś niszy. Albo zostaną sprzedane.
Dochodzimy do momentu, w którym sektor musi być uporządkowany.
W Polsce jest miejsce dla pięciu – sześciu grup bankowych, które będą miały 80 proc. udziału w rynku. Reszta zostaje dla banków, które będą działały w niszach – regionalnych albo podmiotowych.