Jeśli teraz jest nieźle, to zakładamy, że tak będzie zawsze. A to się w dzisiejszych czasach nie sprawdza.
Joanna Heidtman psycholog i socjolog, trener biznesu / Dziennik Gazeta Prawna
magazyn 18.08.2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Nastroje społeczne są najlepsze w historii, tak wynika z ankiet przeprowadzonych przez różne ośrodki badania opinii publicznej. Optymistycznie patrzymy w przyszłość. Dlaczego?
Rzeczywiście, czy to są wskaźniki ufności konsumenckiej, czy inne wskaźniki optymizmu, także przedsiębiorców, to pokazują one tendencję wzrostową. Ale to nie jest zaskakujące. Nie zmieniły nam się mentalność czy jakaś kulturowa norma. Obserwowany w badaniach optymizm jest reakcją na konkretne zjawiska gospodarcze i społeczne. Efekt jest więc dość zrozumiały. Gdy jest nam źle, jeśli nie mamy czegoś, co jest nam potrzebne do życia, lub nie mamy możliwości zaspokojenia własnych aspiracji, mówimy wtedy o efekcie deprywacji. Kiedy sytuacja zmienia się na lepsze, efekt nagrody objawia się u nas dość szybko. Pojawia się optymizm, większe subiektywnie poczucie zadowolenia. A co więcej, może mieć to przełożenie na pozytywne postrzeganie przyszłości, ponieważ zazwyczaj spodziewamy się, że dobra tendencja się utrzyma. Nie mówię, czy to słuszne, czy nie – chodzi jedynie o mechanizm psychologiczny. Polepszenie nastrojów społecznych to właśnie taka sytuacja.
Statystycy powiedzieliby, że to efekt niskiej bazy.
To określenie dobrze oddaje zjawisko, które obserwujemy. Tutaj trzeba od razu wskazać jego drugą stronę. Jeśli coś otrzymujemy w postaci nagrody – powiedzmy pieniądze z programu „Rodzina 500 plus” – krzywa użyteczności tej nagrody rośnie. Ale jeśli nagroda się nie zwiększa, to i krzywa użyteczności przestaje rosnąć. Gdyby to była jedyna przyczyna dobrego nastroju, to wysoki optymizm nie mógłby się utrzymywać przez dłuższy czas. Wielkość nagrody musiałaby bowiem przyrastać. Ale program tego rodzaju umacnia również nasze poczucie bezpieczeństwa. Zarobki są obarczone niepewnością. Nawet jeśli dziś mamy niezłą pensję, nie możemy być pewni, jak będzie za rok. Ale w przypadku „Rodziny 500 plus” możemy sobie zarysować przyszłość na kilka lat. Zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa działa na nas bardzo pozytywnie. Znajduje to odzwierciedlenie w wyprzedzających wskaźnikach optymizmu opisujących nasze nastroje.
A może po prostu jesteśmy wciąż mało zamożni na tle Europy Zachodniej. Wystarczy dać ludziom relatywnie niedużo, żeby uzyskać premię w nastrojach.
To jest relatywne, łącznie z tym, co oznacza „niedużo”. Można spojrzeć na to, jak wyglądała sytuacja przeciętnej rodziny kilka lat temu, a jak wygląda teraz, biorąc pod uwagę szerokie uwarunkowania ekonomiczne. Między tymi pomiarami dostrzeżemy różnicę. Jeśli spojrzymy na wskaźniki ufności konsumenckiej, to możemy zaobserwować, że wyglądały one nieźle w 2008 r., po czym w kolejnym roku się załamały. I na tym niskim poziomie utrzymywały się mniej więcej do roku 2014. Od tego momentu rosną. To efekt działania kilku czynników, np. dłuższego korzystania z funduszy unijnych, których działanie można zobaczyć gołym okiem – wystarczy wysiąść na stacji kolejowej w średniej wielkości mieście. Może temu czynnikowi nie trzeba przypisywać nadmiernego znaczenia, lecz przecież on też działa. Zaczęliśmy także wyraźnie wychodzić z kryzysu. Poprawiła się dostępność pracy, zaczęło spadać bezrobocie. To również pozwala zwiększyć subiektywne poczucie optymizmu. Wystarczy te uwarunkowania wziąć pod uwagę, żeby zrozumieć, dlaczego aktualne wskaźniki optymizmu są tak wysoko.
Trudno „Rodziny 500 plus” nie przeceniać, bo jeśli spojrzymy na wskaźnik ufności konsumentów wyliczany przez Główny Urząd Statystyczny, to możemy dostrzec, że najsilniej rośnie ta składowa, która mówi o dokonywaniu ważnych zakupów...
Mamy lepszą koniunkturę, wyższy optymizm i realnie więcej pieniędzy, także dzięki „Rodzinie 500 plus”. Co z tym robimy? Przede wszystkim konsumujemy. Kupujemy przede wszystkim dobra szybkozbywalne. Mówiąc kolokwialnie, przejadamy te pieniądze. Trudno się temu dziwić, skoro wcześniej, w latach chudych, odkładaliśmy tę nagrodę w czasie. Jeśli więc nasza sytuacja jest lepsza, to w pierwszej kolejności po prostu sięgamy po nią. Jedno z porzekadeł mówi: „Nie martw się, kiedy jest źle, martw się, kiedy jest dobrze”. Nie jestem zwolenniczką ludowych mądrości, ale akurat ta dobrze pasuje do obecnej sytuacji. Mamy skłonność do oszczędzania wtedy, kiedy czujemy zagrożenie. Kiedy jest dobrze, a zagrożenie jest niewidoczne (lub odsunięte w czasie), nie odkładamy. Widać to w przeprowadzanych badaniach. W szczególności wśród beneficjentów programu „Rodzina 500 plus” skłonność do oszczędzania jest mniejsza niż w grupie, która tego świadczenia nie otrzymuje. Optymiści nie oszczędzają. To napędza gospodarkę, ale kryje też dwie dość oczywiste pułapki. Po pierwsze, nic nie trwa wiecznie, także dobra koniunktura. Po drugie, żyjemy coraz dłużej. Tym samym potrzebujemy więcej pieniędzy na emeryturę. Ale bardzo trudno jest nauczyć się oszczędzania w czasach dobrej koniunktury. Bo myślenie linearne jest dla nas bardzo charakterystyczne – jak teraz jest nieźle, to zakładamy, że tak będzie zawsze. A to się w dzisiejszych czasach nie sprawdza. W złożonej rzeczywistości politycznej, społecznej i ekonomicznej zależności są zbyt silne i nawet wydarzenia nieprzewidywalne, odległe od naszego podwórka, wpływają na to, jak nam się wiedzie.
Można zatem wnioskować, że poprawa nastrojów jest tak trwała jak koniunktura gospodarcza. Czy może doszło jednak do jakiejś zmiany naszej mentalności i staliśmy się narodem optymistów?
Obserwujemy jedynie reakcje na zjawiska zachodzące w gospodarce. To nie znaczy, że wcześniej nie byliśmy optymistami, a teraz się nimi staliśmy. Zresztą być może najlepszy jest realizm – nastawienie pozytywne i konstruktywne, które pozwala działać, ale z uwzględnieniem możliwego ryzyka.
Również w niedawnym badaniu GUS ośmiu na dziesięciu Polaków stwierdziło, że jest zadowolonych z życia. Może jednak coś się zmieniło?
Badania o charakterze deklaratywnym trzeba analizować z dystansem. Nie kwestionuję ich rzetelności, ale zastanawiam się, na ile odpowiedzi odzwierciedlają rzeczywiste przekonania i zachowania. Zadowolenie z życia bywa również względne. Jeśli na przykład przejdziemy krytyczną sytuację, doceniamy samo to, że jesteśmy zdrowi, żyjemy itd. Odczuwamy zadowolenie, a nawet szczęście, ale po pewnym czasie, jeśli nic się nie wydarzy, ten efekt maleje. Dostrzegamy braki, niespełnione marzenia i potrzeby. Albo zauważamy, że sąsiadowi się poprawiło w jakiejś sferze życia i nasze względne zadowolenie spada. Tak więc znowu na owo zadowolenie wpływa punkt odniesienia. To jeden z powodów, dla których nasze nastroje są tak dynamiczne.
Z życia jesteśmy zadowoleni, ale jednocześnie tylko co trzeci Polak cieszy się z posiadanego majątku i zarobków. Czy można wnioskować, że wyświechtane powiedzenie o pieniądzach, które szczęścia nie dają, jest prawdziwe?
Amerykanie przeprowadzili badania, które dokładnie określają, do jakiego poziomu dochodów istnieje silna korelacja między zarobkami i zadowoleniem z życia. Kiedy osiąga się poziom optymalny, na przykład mam dom, auto, mogę wysłać dzieci do szkoły, to po jego przekroczeniu zależność przestaje obowiązywać i dochody przestają mieć istotne znaczenia dla naszego ogólnego zadowolenia czy satysfakcji z życia. Choć są tu też różnice kulturowe i w przypadku krajów „młodego kapitalizmu”, takich jak Polska, ta zależność między pieniądzem a szczęściem jest silna. Nasz bazowy poziom zadowolenia to jedna z zagadek psychologii. Wiadomo, że bardzo silnie reagujemy na zmiany – jeśli wygramy milion w totolotka, to nasze poczucie szczęścia poszybuje w górę, niemniej po pewnym czasie nasze oceny wrócą do podstawowego poziomu. Analogicznie, jeśli jakiś aspekt naszego życia bardzo się pogorszy, to będziemy bardzo nieszczęśliwi przez pewien czas, później znów nasze oceny znajdą się blisko punktu wyjścia.
Wobec tego twórcy programu „Rodzina 500 plus” nie są w łatwym położeniu – żeby poprawić nasze nastroje, muszą właściwie z każdym rokiem zwiększać jego skalę.
Trzeba pamiętać o jednym – jakiekolwiek próby ograniczenia takiego programu odbiją się na naszych ocenach zadowolenia. Nagroda daje pozytywne reakcje, ale jej zabranie czy ograniczenie odczuwamy jako karę. Nawet przy niewielkich zmianach sam ten czynnik wystarczy, żeby nastroje w przyszłości się pogorszyły. Obecny stan rzeczy staje się znów punktem odniesienia, punktem bazowym. A czy jest tak, że przyzwyczaimy się i za pewien czas znów zaczniemy porównywać się w górę, zamiast cieszyć tym, co mamy? Tak, stąd nowe czynniki będą kształtowały nasz optymizm w przyszłości.
Patrząc na to, jak oceniamy rzeczywistość, trudno uciec od polityki. Żyjemy w niezłym ekonomicznym otoczeniu, ale wśród wyborców PiS aż 90 proc. ocenia, że sprawy w kraju idą w dobrym kierunku, natomiast jeśli spytam sympatyka PO lub Nowoczesnej, to odsetek ten spada do 15–20 proc. A przecież poprawia się wszystkim.
To zjawisko pokazuje, że nie tak mocno reagujemy na same wydarzenia, jak na ich interpretację. Nakładamy filtry naszych przekonań na to, co obserwujemy. Chcemy potwierdzać swoje przekonania, chcemy, by były spójne z tym, co widzimy. Przeciwnikom jakiejś grupy trudno się koncentrować na jej sukcesach, zwolennikom dostrzec jej niedociągnięcia. W dodatku w przypadku silnych animozji istnieje wzajemny brak zaufania co do intencji itd. Preferencje polityczne nie zawsze są pochodną dogłębnych analiz, ale sympatii, antypatii, światopoglądów przekazywanych często z pokolenia na pokolenie. Bywa, że jeśli już jesteśmy sympatykami jakiejś partii, to słabiej analizujemy jej program czy działania. Nie mówię, że to wskazane, wręcz przeciwnie, ale bywa, że idziemy w myśleniu na skróty. Kiedy dane działanie wykonują ci, z których światopoglądem się utożsamiamy, podpisujemy się pod nim czasem dwoma rękoma, bez analitycznego dociekania, spojrzenia na konsekwencje itp. Zresztą psychologia wpływu społecznego mówi o tym, że czasem wystarczy, że jeśli jesteśmy przekonani do osoby, łatwiej przychodzi nam akceptowanie jej działań czy słów. Z drugiej strony to działa podobnie – nasze antypatie oparte są na schizmatycznym, skontrastowanym podejściu. Wówczas także jesteśmy mniej skłonni do analizy, z zasady negując wszystko, co robi grupa przeciwna. I we wspomnianych badaniach dostrzegamy także tego odzwierciedlenie.
Jeśli wyborca PO czy Nowoczesnej dostanie 500 zł i jego sytuacja się poprawi, to on i tak powie, że sytuacja w kraju nie idzie w dobrym kierunku.
Tu wchodzimy w psychologię poznawczą. Jeśli nie popieram rządzącego nurtu politycznego, a pobieram taką dopłatę, to pojawia się u mnie dysonans poznawczy. Z tym jest trudno funkcjonować i trzeba szukać jakiejś swojej własnej racjonalizacji, uzasadnienia. Poza tym jednak nie zawsze patrzymy na działania przez filtr sympatii politycznych – możemy się z danym nurtem nie utożsamiać, ale konkretne działanie popierać. Nie jest to tak jednoznaczne.
Czy te protesty, które widzimy na ulicach, przeciw zmianom w sądownictwie, a wcześniej awantury w Sejmie, wpływają jakoś na nasze oceny rzeczywistości? Czy może interesuje się tym tak wąska grupa, że w badaniach całego społeczeństwa ten efekt jest niedostrzegalny?
Zależy, o co zapytamy. Jeśli o zmianę sytuacji finansowej, to demonstracje na ulicach nie mają na to wpływu, przynajmniej w krótkim terminie. W badaniach nastrojów konsumentów reagujemy przede wszystkim na to, co nas bezpośrednio dotyczy. Choć oczywiście jakaś grupa może uznać, że dla niej jest zbyt niepewnie, niestabilnie, żeby wydać pieniądze czy inwestować.
Jeśli odwołamy się do badania, które co miesiąc robi CBOS, to widzimy, że przybywa tych, którzy sytuację w kraju oceniają jako pozytywną, i jednocześnie ubywa pesymistów. A przecież coś się jednak zmienia, wiele osób uważa, że zagrożone są wolność i demokracja. Wyższe wartości nas nie interesują?
To znów zależy od tego, o co pytamy, w dodatku sytuacja zmienia się, a badanie mamy z zeszłego miesiąca. Dla pewnej części respondentów będzie się liczyło tylko to, co bezpośrednio ich dotyczy. Wszystkie inne elementy, które mają znaczenie z punktu widzenia aksjologicznego czy też mogą być odczuwalne w dalszej przyszłości, będą subiektywnie mniej ważne. Przynajmniej do czasu, gdy nie zaczną być odczuwalne dla nas samych, naszej pracy, biznesu, rodziny.
Badania pokazują, że te wyższe wartości stają się ważne wraz z rosnącą zamożnością społeczeństw. Może wciąż zbyt mało mamy?
Byłoby jednak nadmiernym uproszczeniem uważać, że po osiągnięciu pewnego dochodu automatycznie otwierają nam się horyzonty i zaczynami myśleć w kategorii istotnych wartości, czegoś ważnego nie tylko dla nas, dla wspólnoty itd. To jest warunek konieczny, ale niewystarczający. Do tego potrzeba jeszcze czasu. Mamy w Polsce wiele rodzin, które wcale nie opływają w dostatki, a mimo to wyższe wartości zawsze się liczyły i będą liczyć. Potrzeba jednak pokoleń, żeby to się stało normą kulturową. Nie jest tak, że kiedy mamy pełne żołądki, to automatycznie nasze serca się otwierają. Kapitału społecznego wciąż mamy bardzo niewiele. Być może nie przekroczyliśmy jeszcze krytycznego punktu, poza którym byśmy widzieli, że jako społeczeństwo szybko reagujemy na elementy związane z poziomem wartości. Klasy społeczne, których status materialny istotnie się poprawił, nie stają się grupą niosącą społeczne wartości, ale jeśli towarzyszą temu edukacja i poszerzające się horyzonty, to owszem, tak właśnie może być. Na tym polega też dojrzewanie społeczeństwa.