20 lat temu wybuchł kryzys azjatycki, który gwałtownie – choć na krótko – przerwał dobrą passę tamtejszych gospodarek. Wnioski, jakie wyciągnęli z niego ekonomiści, są aktualne do dziś
Dla Siriwata Woravetvuthikula koniec lat 90. miał być zwieńczeniem kariery zawodowej. 47-letni biznesmen kierował wówczas domem inwestycyjnym zatrudniającym ponad 40 osób. Dostatnią emeryturę miała mu zapewnić jednak inwestycja życia: dwa niezwykle luksusowe budynki mieszkalne pod Bangkokiem, budowane za kredyt w obcej walucie.
Ale przyszedł lipiec 1997 r. i bank centralny Tajlandii podjął decyzję o uwolnieniu lokalnej waluty. Baht w stosunku do dolara w kilka miesięcy stracił ponad 80 proc. Mocno w dół poszły waluty sąsiednich krajów: Malezji i Indonezji, a nawet Korei Południowej. Na ratunek krajom, które wcześniej określano mianem azjatyckich tygrysów, ruszył Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wartość pomocy: 110 mld dol.
Kryzys był już jednak nie do zatrzymania. Tąpnięcie lokalnego pieniądza wywołało falę bankructw firm zadłużonych w obcych walutach, której ofiarą padł też Woravetvuthikul. Najgorsze żniwo klęska zebrała w 1998 r. Wtedy gospodarka Indonezji skurczyła się o 13,1 proc., Tajlandii o 7,6 proc., Malezji o 7,4 proc., zaś Korei Płd. o 5,5 proc.
Atrakcyjne rynki wschodzące
Przyczyny kryzysu we wszystkich krajach Azji Południowo-Wschodniej były podobne. Prześledźmy to na przykładzie Tajlandii. Dekadę wcześniej zaczęły się tam pojawiać na większą skalę firmy z Japonii. To był sygnał, że w rolniczym dotychczas kraju można robić interesy. Tajlandia i podobne do niej państwa przestały być nazywane „Trzecim Światem”, a zaczęły „rynkami wschodzącymi”. Optymizm był uzasadniony: perspektywy rozwoju były niezłe, a wzrost gospodarczy solidny (w całym regionie rok w rok przekraczał 6 proc.).
Kryzys dawno zapomniany / Dziennik Gazeta Prawna
Co więcej, po zakończeniu „zimnej wojny” ryzyko geopolityczne zmalało na tyle, że inwestorzy zagraniczni zaczęli się śmielej rozglądać za okazjami w ignorowanych dotychczas krajach. A że pieniądz w pierwszej połowie lat 90. był tani (banki centralne na początku dekady walczyły z recesją, obniżając stopy procentowe), toteż dewizy płynęły do rynków wschodzących szerokim strumieniem. W 1990 r. prywatni inwestorzy ulokowali w nich 42 mld dol. W 1997 r. było to już 256 mld dol.
Niskie stopy były też na rękę tajskim przedsiębiorstwom, które poszukiwały za granicą taniego kredytu. Sięgano po niego chętnie, bo w pierwszej połowie lat 90. nastroje były optymistyczne: tajscy konsumenci, wzbogaceni w okresie prosperity, kupowali jak szaleni, przede wszystkim mieszkania. W Bangkoku zaroiło się od dźwigów budowlanych. Na rynku nieruchomości zaczęła pęcznieć bańka. Skoro tak wiele firm było uzależnionych od obcego kredytu, to dlaczego bank centralny zdecydował się na uwolnienie kursu waluty? Najkrótsza odpowiedź brzmi: nie miał innego wyjścia.
Walka o kurs
Tajlandia związała swoją walutę z dolarem w połowie lat 50. Od 1978 r. „zielony” kosztował 25 bahtów. Podstawowym argumentem za takim działaniem była chęć ochrony tajskiego eksportu. Im droższa waluta danego kraju, tym mniej konkurencyjny jest eksport (dodatkowy argument to ochrona przed ryzykiem kursowym). Problem polega na tym, że powiązanie z inną walutą pomaga eksportowi tylko wtedy, gdy drugi pieniądz również jest relatywnie tani.
Tymczasem od połowy lat 90. dolar się umacniał. Wiosną 1995 r. kosztował 80 jenów, latem 1997 r. było to już 125 jenów. Silny dolar osłabił konkurencyjność tajskiego eksportu, który w 1996 r. się skurczył. Tymczasem na sile przybierał import. W efekcie deficyt na rachunku obrotów bieżących Tajlandii sięgnął w 1997 r. prawie 9 proc. PKB. Zagraniczni inwestorzy zaczęli ostrożniej patrzeć na Tajlandię, więc wyschło też źródło kredytów zagranicznych – które wcześniej umacniały lokalną walutę. Aby potrzymać wartość swojego pieniądza, bank centralny musiał zacząć sprzedawać obce waluty ze swoich rezerw. Pod koniec czerwca 1997 r. rezerw zabrakło. Wtedy trzeba było uwolnić kurs.
Kapitalizm kolesi
Do dzisiaj ekonomiści zastanawiają się, dlaczego zapaść gospodarcza w wyniku kryzysu była tak głęboka. Parę lat wcześniej funta zaatakował George Soros i chociaż brytyjska waluta straciła na wartości kilkanaście procent, gospodarka Wielkiej Brytanii jakoś sobie poradziła.
Problem polegał na tym, że wiele inwestycji napędzanych przez zagraniczny kapitał nie było racjonalnych. Kredyty często trafiały do firm zakładanych przez rodziny osób znajdujących się u władzy, co miało miejsce w całej Azji Płd.-Wsch. Zjawisko przezwano „kapitalizmem kolesi” (crony capitalism). Dla przykładu firmę inwestycyjną Peregrine z Hongkongu dobiła pożyczka udzielona przedsiębiorstwu taksówkarskiemu założonemu przez córkę ówczesnego prezydenta Indonezji Muhammada Suharto.
Kolesiostwo nie ominęło także Korei Płd., gdzie tamtejsze czebole od dawna cieszyły się protekcją wynikającą z bliskich związków polityki i biznesu. Tani kredyt rozleniwił jednak tamtejsze konglomeraty. Jak wyliczyła Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, na 30 czeboli 20 finansowało wówczas ze środków zagranicznych inwestycje, które miały niższą stopę zwrotu niż koszt kapitału.
Kiedy nadszedł krach, wartość zobowiązań w lokalnych walutach poszła w górę. Ale wystraszeni inwestorzy nie chcieli udzielać nowych kredytów, które pozwoliłyby pokryć stare zobowiązania. Jedną z ofiar kryzysu spośród czeboli był koncern Daewoo, który w latach 90. inwestował również w Polsce.
Wnioski na przyszłość
Kryzys azjatycki uderzył mocno, ale dotknięte nim kraje dość szybko wyszły na prostą. Już w 1999 r. wszystkie odnotowały wzrost gospodarczy. Kryzys udzielił jednak ekonomistom kilku lekcji, o których pamiętają do dzisiaj.
Najważniejszą jest pilna obserwacja rachunku obrotów bieżących. Jak pisał na łamach tygodnika „The Economist” Lawrence Summers, obawy powinien budzić deficyt przekraczający 5 proc. PKB, „zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z kapitałem, który może szybko odpłynąć”. Paul Krugman w książce „The Return of Depression Economics” zwracał z kolei uwagę, jak wielką rolę w rozwoju kryzysu odgrywa panika wśród inwestorów. Kryzys zaczął się w Tajlandii, ale szybko objął także Malezję, Indonezję i Koreę Płd. Inwestorzy nie wnikali, jak wygląda sytuacja w każdym z tych krajów z osobna. Po prostu chcieli wycofać pieniądze, które wcześniej wrzucili do „wspólnego worka”.
Z tego względu echa kryzysu azjatyckiego pobrzmiewały w sposobie, w jakim rządy walczyły z kryzysem finansowym z 2008 r. i późniejszym kryzysem zadłużeniowym w Europie. Wiele działań było podporządkowanych temu, aby stabilizować rynki i nie prowokować do paniki, która nie tylko może być niewyobrażalna w skutkach, ale też rozlać się po sąsiednich państwach.
A Siriwat Woravetvuthikul? Jak wielu właścicieli firm w Tajlandii na skutek dewaluacji bahta nie był w stanie spłacić zobowiązań – nawet po wyprzedaży majątku. Zbankrutował, ale założył kolejny biznes: został ulicznym sprzedawcą kanapek. Historię opisywały międzynarodowe media i „Pan Kanapka” – jak zaczęto go nazywać – stał się rozpoznawalną postacią na świecie. Dzisiaj ma firmę spożywczą TGIF Corporation. Oprócz tego jeździ po świecie z wykładami, jak podnieść się po kryzysie.