Firmy są zbyt silne. W 2016 r. organizacja Global Justice Now opublikowała raport, z którego wynika, że na liście 100 największych organizmów ekonomicznych świata aż 69 miejsc zajmują korporacje. A państw jest tam zaledwie 31.
Na przykład taki Wallmart ze swoimi 486 mld dolarów rocznego obrotu sytuuje się na miejscu 10., Royal Dutch Shell na 18., Exxon Mobil na 21., Apple na 26., a Volkswagen i Toyota na 22 i 23. Oznacza to, że 10 największych korporacji świata ma obroty większe niż łączny PKB 180 najmniejszych gospodarek świata, m.in.: Irlandii, Indonezji, Izraela czy RPA. Nawet jeśli wziąć poprawkę a to, że obroty korporacji i PKB to nie do końca ta sama wartość (choć porównywalna), to wniosek z tej wyliczanki jest prosty. W początkach XXI w. największe korporacje rozrosły się do rozmiarów, których nie miały od 150 lat. Czyli od plutokratycznego okresu poprzedzającego wybuch dwóch wojen światowych.
Rozrośnięcie się firm do tak olbrzymich rozmiarów stanowi poważne wyzwanie dla ekonomistów. Tym bardziej że w ramach dominujących jeszcze do niedawna modeli neoklasycznych wielkość firm nie miała znaczenia. Firma była traktowana w nich jak gracz funkcjonujący w ramach mniej lub bardziej konkurencyjnego rynku. Poziom konkurencyjności zależał od stopnia ingerencji państwa. Gdy państwa było mniej, to konkurencja rosła. Gdy państwo wchodziło do gry, konkurencja spadała.
Tylko że takich mechanizmów w prawdziwym świecie od dawna już nie ma. A jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta kilka prac włoskiego ekonomisty z Uniwersytetu Chicagowskiego (tak właśnie, z tego dawnego matecznika neoliberalizmu) Luigiego Zingalesa. Jego najnowsza praca nosi tytuł „Towards a Political Theory of the Firm” (W kierunku politycznej teorii firmy). Zingales rysuje w niej taką oto wizję. Na rynkach działa dziś bardzo wielu graczy odpowiednio silnych, by wpływać nie tylko na poczynania konkurentów, lecz także na same reguły gry. Najczęściej odbywa się to nie drogą wręczania kopert z pieniędzmi, raczej w białych rękawiczkach. Dzisiejsze korporacje działają poprzez obietnicę przyszłych korzyści: albo osobistych (stanowiska, zlecenia), albo bardziej rozproszonych (sponsoring, mecenat).
Korporacje nie mogą zrezygnować z kupowania sobie politycznego wsparcia. To ono gwarantuje im utrzymanie rynkowego sukcesu. A w systemie demokratycznym dochodzi do tego jeszcze strach przed wywłaszczeniem
Aby móc wpływać na reguły gry, korporacje muszą być odpowiednio duże i dysponować autentyczną pozycją rynkową. To zdejmuje podejrzenie „wybierania sobie faworytów” przez władzę polityczną. Z drugiej strony korporacje praktycznie nie mogą zrezygnować z kupowania sobie politycznego wsparcia. Wszak to ono gwarantuje im utrzymanie rynkowego sukcesu w dłuższej perspektywie. W systemie demokratycznym dochodzi do tego jeszcze strach przed wywłaszczeniem. Kapitał wie, że jeśli większość przemówi, to ich uprzywilejowana pozycja pójdzie do diabła. Dlatego muszą działać prewencyjnie. I odsuwać taki scenariusz poprzez budowanie wpływów wśród wpływowych demokratycznych polityków i liderów opinii.
W efekcie dostajemy mechanizm nazwany przez Zingalesa błędnym kołem Medyceuszy, od florenckich plutokratów, którzy kontrolowali życie gospodarcze i polityczne Italii w czasach renesansu. Koło toczy się tak, że pieniądze są wykorzystywane do zyskiwania politycznego wpływu, a polityczne wpływy używane do robienia jeszcze większych pieniędzy.
Inne
Konkluzja? Trzeba próbować poszukiwać zaginionej równowagi, sytuacji, w której władza polityczna i korporacje trzymają się we wzajemnym szachu. Politycy są zbyt słabi, by zagrozić żywotnym interesom korporacji, a jednocześnie firmy nie mają ani siły, ani możliwości, by przechwycić proces polityczny. Czy taka równowaga kiedykolwiek istniała? Idealna pewnie nie. Ale jakimś wzorcem, na który można się powoływać, jest zdaniem Zingalesa model skandynawski albo „trzy wspaniałe dekady” powojennego kapitalizmu na Zachodzie. Problem w tym, że od obu jesteśmy dziś dosyć daleko.