Pisząc tę książkę na przełomie lat 80. i 90., Robert H. Frank i Philip J. Cook ustawiali się trochę w roli Kasandry. No i wykrakali.
Magazyn DGP 14.07 / Dziennik Gazeta Prawna
Postanowiłem sprawdzić, jak na pierwszą publikację „Społeczeństwa, w którym zwycięzca bierze wszystko” reagowali recenzenci. Znalazłem opublikowany w amerykańskim „Harvard Business Review” (listopad-grudzień 1995) tekst wielkiego Johna K. Galbraitha, który się po Franku i Cooku mocno przejechał. Pisał, że książka żywa i wartka, ale jednocześnie przegięta. Może i znajdzie się wiele przykładów, w których zwycięzca bierze wszystko – dowodził Galbraith – ale to wciąż nie jest model dominujący. Były doradca prezydenta Kennedy’ego i jeden z najważniejszych ekonomistów swoich czasów nie chciał dać się autorom przekonać, że „zwycięzca bierze wszystko” kiedyś stanie się dominującą regułą. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie.
Dziś można już śmiało powiedzieć, że Galbraith się pomylił, a Frank i Cook mieli rację. Epoka neoliberalna charakteryzowała się w krajach rozwiniętych właśnie tym, że zwycięzca zaczął sięgać po wszystko. Pisze o tym w polskim wstępie do „Społeczeństwa” toruński filozof Andrzej Szahaj. „Książka, którą oddajemy w ręce czytelnika, jest dość stara. Została bowiem opublikowana dwadzieścia lat temu. W naukach społecznych to dużo. Dlaczego zatem zdecydowaliśmy się udostępnić ją polskiej publiczności? Odpowiedź jest prosta: nic nie straciła na swojej aktualności. Więcej. Wydaje się, że jest to jedna z tych książek, które wyprzedziły swój czas”.
Frank i Cook wychodzą od dziedzin tradycyjnie gwiazdorskich, jak sport czy show-biznes. To tam opisywany model rośnie najszybciej. Najlepsi atleci, aktorzy, muzycy czy modelki stają się supergwiazdami. Reszta przędzie cienko, a różnica wzrasta. Jednocześnie ta sama logika przenosi się on do innych dziedzin gospodarki. System edukacji tylko go utwierdza. Konsekwencje będą poważne. Dla rynku pracy, dla systemu podatkowego, dla alokacji zasobów czy wreszcie dla samej demokracji. Wszystko to się na naszych oczach sprawdziło. Dziś, w roku 2017, wiele diagnoz Franka i Cooka należałoby w zasadzie przepisać.
Dowód? Kilka miesięcy temu pisałem w tym miejscu o zjawisku ekonomicznych supergwiazd. Termin wymyślili Lawrence Katz (Harvard), David Autor (MIT) i John Van Reneen (LSE). Chodziło im o superkonkurencyjne firmy, które wyróżniają się tym, że udział płac jest u nich zdecydowanie mniejszy niż w firmach starego typu. Jednocześnie to właśnie te firmy najbardziej umiejętnie korzystają z nowych technologii, które oferuje internet: sprzedaży, porównania cen czy korzyści skali. Oczywiście przykłady Google’a i Facebooka narzucają się same, ale nie chodzi tylko o nie, bo autorzy badania pracowali na danych ze wszystkich kluczowych gałęzi gospodarki (produkcja, sprzedaż hurtowa i detaliczna, transport, usługi oraz finanse). Zauważyli, że w każdej z nich pojawiła się grupka supergwiazd. Tylko że ich superkonkurencyjność polega niestety na tym, że wysysają zyski z innych starszych dziedzin gospodarki, które płaciły lepiej dużo większej liczbie pracowników.
To tylko jeden z przykładów potwierdzających, że Frank i Cook mieli po prostu nosa. Tym bardziej warto przeczytać ich starą, ale jednak jakże świeżą pracę.