Przyjęło się uważać, że konserwatywna polityka gospodarcza z definicji powinna być wolnorynkowa. Że musi być typowym nurtem dla środowisk konserwatywnych. Ale nie znaczy to, że zawsze i wszędzie musi dominować. Czego przykładem jest Polska, która rządzi socjalkonserwatywny PiS.
okładka Magazyn DGP 09.06 / Dziennik Gazeta Prawna
Silna pozycja konserwatywnego liberalizmu w debacie przejawia się choćby tym, że prospołeczną politykę gospodarczą nazywa się lewicową, nawet jeśli stojące za nią ugrupowanie hołduje tradycji, patriotyzmowi, religijności i interesowi narodowemu. Takie połączenie uchodzi za coś wręcz dziwacznego – za przejaw rodzimej specyfiki niż główny nurt. Dochodzi do takich absurdów, że są u nas prawicowi komentatorzy, którzy Marine Le Pen, szefową francuskiego Frontu Narodowego, potrafią nazwać „lewicową”, choć już się nie da stać bardziej na prawo, nie narażając się przy tym na delegalizację własnego ugrupowania albo wykluczenie z cywilizowanej debaty.
Tymczasem to liberalizm gospodarczy wśród konserwatystów powinien uchodzić za coś nietypowego i dziwacznego. Bo efekty polityki wolnorynkowej najczęściej są sprzeczne z wartościami, które są im bliskie.
Konserwatywni liberałowie uznają doktrynę wolnorynkową za integralną część swojego światopoglądu z trzech powodów. Po pierwsze – uznają, że polityka społeczna państwa zagraża rodzinie. Bo gdy istnieje rozbudowana sieć zabezpieczenia społecznego, ludzie – dowodzą – stają się uzależnieni od państwa, a to rodzina powinna być podstawowym zabezpieczeniem przed ryzykami ekonomicznymi. Gdy owe zagrożenia są rozłożone na całe społeczeństwo, to zanika motywacja do posiadania dzieci – po co mi one, skoro na starość zabezpieczy mnie ZUS? Najlepszym przykładem takiego myślenia są słowa brytyjskiej premier Margaret Thatcher: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety oraz rodziny”. Po drugie – dowodzą, że zabezpieczenie społeczne zabija w nas zaradność, za to stwarza podklasę osób uzależnionych od pomocy państwa. I po trzecie – twierdzą, że aktywność państwa w gospodarce zagraża wolności jednostek.
Wąskie pojmowanie wolności i sprowadzanie jej wyłącznie do formalnego – czyli braku regulacji – wymiaru gospodarczego powoduje nie tylko to, że konserwatywni liberałowie pozostają ślepi na wiele współczesnych zjawisk. Właśnie z tego powodu wpadają w wewnętrzną sprzeczność: recepty, które proponują, są niebezpieczne dla wartości, które chcą chronić. Czyli dla rodziny, autonomii jednostek i wolności od przymusu państwowego.
Dominacja konserwatywnego liberalizmu zaczęła się od Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Ta dwójka odcisnęła tak olbrzymie piętno na konserwatyzmie, że uznaje się ich wręcz za archetypy polityków tego nurtu. A tymczasem mało jest przywódców, którzy zrobiliby tyle złego dla konserwatyzmu niż tych dwoje polityków. Na dodatek ich rządy „zainfekowały” następców, którymi byli politycy formalnie lewicowi, czyli brytyjski premier Tony Blair i prezydent USA Bill Clinton, rządzący w latach 90. Polityka gospodarcza tego okresu opierała się na kilku filarach. Przede wszystkim na deregulacji rynku pracy, osłabieniu pozycji pracowników oraz siły związków. Poza tym na prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw, takich jak British Telecom czy szeroko pojęty brytyjski sektor energetyczny i wiele innych branż. Ograniczono też znacznie usługi publiczne, np. na Wyspach na szeroką skalę sprywatyzowano mieszkalnictwo komunalne, a w latach 90. przewozy kolejowe. Dokonano też cięć w progresywnych podatkach dochodowych, co doprowadziło do eksplozji nierówności ekonomicznych, szczególnie w USA.
W efekcie tych rządów nastąpił nagły rozpad umowy społecznej, który doprowadził do rozbicia społeczeństwa i utraty przez obywateli zaufania do instytucji publicznych, które są ważnym elementem tożsamości narodowej. Więzi społeczne zmieniły się w relacje kontraktowe, w których solidarność oraz wzajemna odpowiedzialność zostały zamienione na partykularny interes, najlepiej określony w gotówce. Indywidualny zysk stał się ważniejszy niż wspólnota, a mobilność wewnętrzna ważniejsza niż stabilizacja.
Wzrost poczucia tymczasowości i utrata zaufania szczególnie uderzyły w instytucję rodziny. Jak wskazuje w „Fałszywym świcie” John Gray, początkowo współpracownik Żelaznej Damy, a potem jej zagorzały krytyk, w czasie jej rządów na Wyspach odsetek zamężnych kobiet w wieku 18–24 lata spadł z 74 do 61 proc., wzrósł za to odsetek żyjących w konkubinacie – z 11 do 22 proc. Między 1979 a 1992 r. odsetek samotnych rodziców skoczył z 12 do 21 proc., a tylko w latach 80. dwukrotnie zwiększyła się liczba dzieci pozamałżeńskich. Trendy te potwierdzają dane OECD – między latami 70. a 90. XX w. odsetek rozwodów w Wielkiej Brytanii wzrósł trzykrotnie i pod tym względem Zjednoczone Królestwo z przeciętnego europejskiego poziomu wskoczyło na drugie miejsce w UE, po Belgii. Na pierwszym miejscu wśród krajów OECD pod tym względem plasowały się Stany Zjednoczone, w których odsetek rozwodów wzrósł w tym czasie o ok. 30 proc. W 1987 r. długość trwania przeciętnego małżeństwa wyniosła w USA zaledwie 7 lat, co według Graya spowodowane było skrajnie wysokim poziomem mobilności oczekiwanym od pracowników.
Wbrew oczekiwaniom konserwatywnych liberałów, to właśnie liberalna polityka gospodarcza doprowadziła do rozrośnięcia się podklasy uzależnionej od pomocy państwa. Deregulacja rynku pracy i osłabienie pozycji przetargowej pracowników oraz ograniczenie usług publicznych spowodowały wzrost odsetka osób, które nie były w stanie utrzymać się z pracy. Według danych, które przytacza Gray, odsetek gospodarstw domowych bez żadnej osoby zatrudnionej, a więc całkowicie uzależnionych od pomocy społecznej, wzrósł na Wyspach z 6,5 proc. w 1974 r. do 16,4 proc. w 1981 r. i 19,1 proc. w 1994 r. Prywatyzacja mieszkań komunalnych spowodowała, że między 1979 a 1997 r. brytyjskie wydatki na zasiłki mieszkaniowe w stosunku do PKB wzrosły dziesięciokrotnie.
W istocie nie ma też żadnych dowodów na to, że polityka społeczna, jeśli jest prowadzona w sposób przemyślany (np. oparta o usługi publiczne), prowadzi do osłabienia aktywności zawodowej społeczeństwa. W zasadzie to istnieje korelacja odwrotna – w zamożnych krajach, w których wydatki na politykę społeczną są wysokie, notowane są również wyższe stopy zatrudnienia niż w krajach o słabo rozwiniętej polityce społecznej na podobnym poziomie rozwoju. Według danych OECD wydatki na politykę społeczną w Danii wynoszą 28,7 proc. PKB, w Szwecji –27,1 proc., a w Niemczech – 25,3 proc. Dużo niższe są w USA (19,3 proc.), Wielkiej Brytanii (21,5 proc.) czy Izraelu (16,1 proc.). Tymczasem stopy zatrudnienia wynoszą w Szwecji 76,3 proc. osób w wieku produkcyjnym, w Niemczech – 75,1 proc., w Danii – 74,5 proc., natomiast w USA – 69,6 proc., w Izraelu – 68,8 proc., a w Wielkiej Brytanii – 73,7 proc. W krajach o mniej aktywnej polityce społecznej z reguły jest za to wyższy odsetek osób żyjących poniżej granicy ubóstwa, które zwykle w państwach wysoko rozwiniętych kwalifikują się do pomocy społecznej. W USA odsetek takich osób wynosi 17,2 proc., w Izraelu – 18,6 proc., a w Wielkiej Brytanii – 10,4 proc. Tymczasem w Danii jedynie 5,4 proc., w Szwecji – 8,8 proc., a w Niemczech – 9,1 proc.
Liberalna polityka gospodarcza prowadzi za to do rozrostu państwowego aparatu bezpieczeństwa. Bo nie da się prowadzić wolnorynkowej polityki gospodarczej bez stosowania przemocy państwa na szeroką skalę. Wzrost nierówności ekonomicznych osłabia poczucie wspólnoty z pozostałymi członkami społeczeństwa, a dużo łatwiej przychodzi popełniać przestępstwa wobec osób, z którymi nie ma się poczucia więzi. Utrata zaufania oraz ograniczenie bliskich relacji z instytucjami publicznymi prowadzi do utraty zaufania do prawa, dzięki czemu wielu ludziom łatwiej je łamać.
Wzrost przestępczości w reakcji na liberalne reformy gospodarcze nie jest niczym niezwykłym. A okiełznać można to jedynie rozrostem państwowego przymusu. W Anglii i Walii reformy Thatcher przyniosły lawinowy wzrost przestępczości. W 1970 r. odnotowano 1,6 mln poważnych przestępstw, w 1981 r. – 2,8 mln, w 1990 r. – 4,3 mln, a w 1992 r. – 5,6 mln. W związku z tym tylko w okresie 1979–1983 wydatki na utrzymanie policji w ujęciu realnym wzrosły o 1/4, a liczba policjantów wzrosła o 10 tys. Wolnorynkowa polityka gospodarcza musi się więc wiązać również ze wzrostem poziomu inkarceracji, liczby osób siedzących w więzieniach na 100 tys. obywateli. Gdy Ronald Reagan wygrywał w 1980 r. wybory na prezydenta, osób osadzonych w USA było 103 na 100 tys. obywateli USA. W 1994 r. było ich już 373.
Wszystkie kraje rozwinięte prowadzące liberalną politykę gospodarczą mają bardzo wysokie poziomy inkarceracji. Zupełnie bezkonkurencyjne są w tej kwestii Stany Zjednoczone. Według portalu Statista obecnie wyrok odsiaduje tam 666 osób na 100 tys. mieszkańców. W Chile takich osób jest 237, w Wielkiej Brytanii – 145. W Szwecji zaledwie 53, w Finlandii – 57, w Danii – 59, a w Niemczech – 76. Oczywiście kraje liberalne wydają przez to więcej na bezpieczeństwo wewnętrzne. Na utrzymanie porządku publicznego USA przeznaczają 2,04 proc. PKB, Wielka Brytania równe 2 proc. Tymczasem Dania jedynie 0,98 proc., Finlandia – 1,25 proc, Szwecja – 1,3 proc., Niemcy– 1,57 proc. Jak widać, to, co się zaoszczędzi na polityce społecznej, trzeba od razu „włożyć” w rozbudowę aparatu przymusu.
Wolnorynkowe recepty, które serwują konserwatywni liberałowie, nie mają nic wspólnego z wartościami konserwatywnymi. Prowadzą do rozbicia tradycyjnej tkanki społecznej, wzrostu podklasy uzależnionej od pomocy socjalnej (która nie jest tym samym co polityka społeczna!) oraz rozbudowy państwowego aparatu przymusu. Odpowiedzią na to powinna być prospołeczna polityka gospodarcza, nakierowana na wspieranie rodzin, budowanie poczucia wspólnoty wśród obywateli przez trzymanie w ryzach nierówności ekonomicznych oraz tworzenie zaufania do instytucji publicznych. Tak więc to konserwatyzm społeczny powinien być najbardziej typowym nurtem wśród konserwatystów.
W wymienionych wyżej wskaźnikach Polska przypomina najbardziej Wielką Brytanię, poza zatrudnieniem (65 proc.), które jest u nas wyraźnie niższe. Według OECD stopa ubóstwa wynosi nad Wisłą 10,5 proc., wydatki na politykę społeczną 20,2 proc., a wydatki na bezpieczeństwo wewnętrzne 2,21 proc., czyli relatywnie więcej niż w USA. Stopień inkarceracji w Polsce wynosi aż 196 osób – o 51 więcej niż na Wyspach.
Program społeczno-konserwatywny mógłby być doskonałą odpowiedzią na polskie problemy. W nadwiślańskich warunkach powinien wesprzeć najbardziej zapomniane grupy społeczne – niezamożnych mieszkańców małych miast i miasteczek – by przywrócić ich wspólnocie politycznej. Odbudowa będącej w dramatycznym stanie sieci komunikacji zbiorowej na prowincji, rozwój mieszkalnictwa komunalnego czy przywrócenie wielu zlikwidowanych w ostatnim czasie lokalnych oddziałów instytucji publicznych (poczt, bibliotek, przychodni lekarskich) ułatwiłoby życie mieszkańcom Polski B i zwiększyło jej możliwości rozwojowe. Stworzenie bogatej oferty lokalnej edukacji przedszkolnej i szkolnej wyrównałoby szanse dzieci i młodzieży z prowincji z ich rówieśnikami z dużych miast. A przede wszystkim udowodniłoby im, że państwo o nich nie zapomina i że mogą na nie liczyć.
To podstawa do krzewienia postaw obywatelskich i pamięci o wspólnej tradycji – wartości tak bliskich konserwatystom. Co więcej, to mógłby być program, którym dałoby się w Polsce wygrywać wybory. Pozostaje mieć nadzieję, że politycy niosący konserwatyzm na sztandarach będą raczej rozwijać usługi publiczne niż aparat przymusu. Nawet jeśli konserwatywni liberałowie będą rytualnie załamywać ręce.