W Polsce panuje przekonanie, że stoimy przed wyborem, który głosi „więcej czy mniej Europy”. I że PO oraz PiS diametralnie się między sobą w polityce europejskiej różniły. Tymczasem ich spór był i jest anachroniczny. A nowe czasy wymagają nowego podejścia.
Magazyn psav / Dziennik Gazeta Prawna
Zacznijmy od tego, że w latach 2010–2015 w Europie wydarzyło się coś bardzo, bardzo złego. Upadła wiara w hasło europejskiej solidarności. Stało się to z powodu kryzysu w strefie euro. Kiedy przed laty europejskie elity z Helmutem Kohlem i François Mitterandem na czele konstruowały pomysł wspólnego unijnego pieniądza, nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że ich projekt był ściśle polityczny. Chodziło – jak pamiętamy – o jeszcze mocniejsze związanie jednoczących się Niemiec z Europą. Żeby – nawet jeśli po raz kolejny okażą się zbyt potężni na bycie „zaledwie” zwykłym europejskim krajem – nie miały możliwości podjęcia gry o faktyczną hegemonię. Powstała z tego strefa euro. Projekt polityczny, który miał wymuszać faktyczne jednoczenie się Unii. W myśl zasady znanej ze szlagieru „Hotel California”: możesz w każdej chwili się u nas (w strefie euro) zameldować. Ale nigdy nie możesz wyjść.
Z ekonomicznego punktu widzenia projekt od początku był skazany na poważne kłopoty. Wszystko dlatego, że w jednym obszarze gospodarczym (wolny przepływ kapitału i towarów) zamknięto kraje o bardzo różnym potencjale gospodarczym. Na dodatek wszystkim tym krajom odebrano prawo do suwerennej emisji swojej własnej waluty. Nie udało się też stworzyć skutecznego mechanizmu koordynacji polityki ekonomicznej i socjalnej na poziomie całej Wspólnoty. Krytycy od początku porównywali tak skonstruowaną unię walutową do samochodu, z którego wymontowano amortyzatory, a potem wjechano nim prosto w największą dziurę. Albo jakby wypuścić statek przygotowany do żeglowania po spokojnych wodach rzecznych na wzburzony przestwór oceanu.
Na takie argumenty politycy (najpierw Kohl i Mitterand, a potem Schröder i Chirac) odpowiadali niezmiennie: nic się nie martwcie. Projekt euro poradzi sobie właśnie dlatego, że jest polityczny. To znaczy: stoi za nim duch traktatów europejskich głoszący, że Unia to wspólnota działająca na zasadzie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Dlatego nie należy przejmować się faktem, że z roku na rok wewnątrz strefy euro narastały niepokojące nierównowagi handlowe. Przejawiające się tym, że kraje najbardziej konkurencyjne (Niemcy, Austria czy Holandia) notorycznie sprzedają Włochom, Grekom czy Francuzom więcej, niż od nich kupują. Mało tego. Pieniądze, które trafiają na konta koncernów w Berlinie, Frankfurcie czy Amsterdamie, są zaraz reeksportowane do Aten, Rzymu czy Madrytu w formie pożyczek finansowych, wskutek czego zadłużenie południa (tak publiczne, jak i prywatne) rosło. Wszystko to jednak zdaniem polityków nie było problemem. Kapitał powinien więc sobie swobodnie hulać po kontynencie. Bo przecież kiedy pojawią się czarne chmury, to jakoś sobie poradzimy. W końcu jesteśmy jedną wielką europejską rodziną, prawda?
Tylko że kiedy kryzys roku 2008 przelał się na Europę i kiedy spanikowany sektor finansowy zaczął ściągać pieniądze z Aten do Frankfurtu, to nagle okazało się, że ta opowieść o wielkiej europejskiej rodzinie to było tylko gadanie. A w obliczu autentycznych kłopotów decydować ma nie duch europejskiej integracji, lecz litera traktatów z Maastricht. Zadłużone kraje strefy euro znalazły się więc wówczas w śmiertelnej pułapce. Z jednej strony nie miały już możliwości wyjścia z kłopotów drogą obniżenia wartości swojej waluty. Z drugiej nie wolno im było również ogłosić bankructwa. To wówczas do gry weszła niesławna trójka (Komisja Europejska, EBC, MFW), która kazała wybierać rządom unijnych słabeuszy z dwóch złych opcji. Pierwsza to były mordercze dla własnego społeczeństwa oszczędności budżetowe pozwalające na częściowe spłacanie zobowiązań wobec frankfurckich czy paryskich banków. Druga polegała na równie morderczej operacji chaotycznego wyjścia ze strefy euro. Większość krajów poszła karnie drogą numer jeden, każąc swoim społeczeństwom zagryźć gniew na bogatych krwiopijców z północy Europy. Tylko nieliczni (Grecja pod rządami Syrizy) podjęli próbę ostentacyjnego nieposłuszeństwa. Zorganizowanego dokładnie po to, by zwrócić uwagę Europy na błędy w architekturze strefy euro. A zwłaszcza na brak mechanizmu recyklingu nadwyżek handlowych z krajów bogatych do biednych. Tak by przywrócić w systemie wspólnego pieniądza utraconą równowagę. Opór Greków został jednak – jak pamiętamy – bezwzględnie złamany. Również po to, by udzielić lekcji pozostałym. W ten sposób Unia Europejska (a zwłaszcza strefa euro) w ciągu zaledwie pięciu lat z miejsca, w którym realizuje się piękny sen o przełamywaniu XIX-wiecznych nacjonalizmów, przeistoczyła się w złotą klatkę, w której silniejsi bez skrupułów zagryzają słabszych. A interes kapitału ważniejszy jest niż społeczna spójność.
Przez cały ten czas Polska na te wszystkie wydarzenia patrzyła trochę z boku, z każdym miesiącem eurokryzysu odczuwając coraz większą radość, że nie zdążyliśmy przed rokiem 2009 „wyrobić się” ze spełnieniem wszystkich kryteriów akcesji do Eurolandu. Więc teraz „to nie nasz cyrk i nie nasze małpy”. Ta wygodna pozycja szalenie naszych polityków rozleniwiła. Wszystkich. Poprzedni rząd stał na przykład na stanowisku najlepiej wyrażonym w słynnym berlińskim przemówieniu Radosława Sikorskiego w czasie polskiej prezydencji (rok 2011). Szef MSZ mówił wtedy, że Warszawa ma pełne zaufanie do polityki zagranicznej Berlina. W myśl zasady „wy, Niemcy, już tam najlepiej będziecie wiedzieli, jak sobie z tym eurokryzysem poradzić”. W ten sposób rząd RP podżyrował politykę zniszczenia unijnej solidarności w latach 2010–2015. W nadziei na uzyskanie przychylności Niemiec w sprawach drobnych i partykularnych: zgody na rozmiękczenie pakietu klimatycznego czy wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej.
Rząd PiS po roku 2015 tylko pozornie dokonał zwrotu w polskiej polityce europejskiej, dużo chętniej mówiąc o „obronie polskiej suwerenności” i o „wstawaniu z kolan”. Tak naprawdę jednak mamy tu do czynienia z kontynuacją. Tak samo jak PO, tak i PiS patrzy na kryzys w strefie euro jako na coś zupełnie zewnętrznego. Jako na wydarzenie, z którym nie mamy (i nie chcemy mieć) nic wspólnego. Dość powiedzieć, że przez cały okres eurokryzysu żaden polski polityk nie przedstawił konstruktywnego wkładu w debatę o przyszłości strefy euro. Ani jeden.
Przecież nie jesteśmy w strefie euro – brzmi najczęstsza odpowiedź, dlaczego sami skazujemy się na milczenie w tej kluczowej dla przyszłości eurointegracji kwestii. Po czym rozmowa natychmiast skręca w kierunku gorącej dyskusji, czy powinniśmy dziś w ogóle myśleć o akcesji do obszaru wspólnej waluty. I to jest znów przejaw tego samego anachronicznego sposobu myślenia o integracji europejskiej, które było dobre w roku 2002, 2003 albo 2004, gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Wtedy faktycznie startowaliśmy z pozycji petenta, którego pole manewru było ograniczone. Dziś jest inaczej. Dziś Polska ma już kilkunastoletnie doświadczenie bycia w klubie. A korzyści z eurointegracji Polski są obopólne. To znaczy zarówno my zawdzięczamy Wspólnocie (fundusze strukturalne), jak i oni zawdzięczają nam (zachodni kapitał robił i robi nadal w Polsce świetne interesy). Również wśród brukselskich czy berlińskich elit panuje oczekiwanie, że polska dyplomacja będzie wykazywała więcej zainteresowania rozwiązywaniem żywotnych dla całej Wspólnoty spraw. Było to widać w czasie kryzysu uchodźczego, gdy chłodna postawa Ewy Kopacz, a później otwarcie negatywna polityka rządu PiS zrobiły w Europie jak najgorsze wrażenie.
Wszystko to pozwala na sformułowanie tezy, że gdyby w Polsce pojawił się rząd, który chciałby wziąć udział w dyskusji o reformie strefy euro, to mógłby to zrobić. Albo przynajmniej spróbować. I to bez warunku wstępnego w postaci uprzedniego (i bardzo ryzykownego) wchodzenia do obszaru wspólnej waluty. Czasu jeszcze trochę mamy, bo wygląda na to, że Angela Merkel jest zdeterminowana, by w Eurolandzie nie dochodziło do żadnych przełomowych zmian. Ma to jednak swoją ciemną stronę, gdyż ta sama Merkel jest jednym z winowajców tego, co się wydarzyło w Europie w latach 2010–2015. A uparte ignorowanie przez niemieckie elity polityczne faktu, że kraje z nadwyżką handlową muszą się tą nadwyżką podzielić z biedakami, będzie tylko pogłębiało kłopoty i erozję zaufania w strefie euro.
Dlatego byłoby słuszne i potrzebne, by polskie elity polityczne zaczęły zastanawiać się nad przyszłym kształtem strefy euro. Wszystko po to, byśmy mogli się włączyć w tę arcyważną dyskusję, która właśnie w Europie trwa i ustawi na lata dalszy kurs eurointegracji. Jej wynik nie jest z góry przesądzony. Może się (co bardziej prawdopodobne) skończyć scenariuszem znanym jako „Europa wielu prędkości”. Czyli przyspieszenie integracji obszaru wspólnego pieniądza (prezydent elekt Emmanuel Macron proponował w kampanii wyborczej powołanie wspólnego ministra finansów oraz jakiś mechanizm „recyklingu nadwyżek finansowych”). Ale wcale niewykluczona jest również droga numer dwa. To znaczy kontrolowany demontaż strefy euro. I jeden, i drugi scenariusz będzie miał dla Polski kluczowe znaczenie (czy z euro, czy bez niego). Mamy więc chyba prawo się domagać od naszych demokratycznych przedstawicieli, by wzięli w tej debacie udział.