W Sejmie trwają prace nad nowelizacją ustawy o mikroorganizmach i organizmach genetycznie zmodyfikowanych. „Rząd PiS chce wprowadzić tylnymi drzwiami GMO” – tak od kilku dni grzmi opozycja. Rząd zaś uparcie twierdzi, że... chce Polskę uczynić krajem wolnym od GMO. Przeciętny Polak w całym tym zamieszaniu może stracić zupełnie orientację.
Postanowiliśmy przeanalizować proponowany projekt ustawy. I rzeczywiście: art. 49a ust. 2 dopuszcza tworzenie w Polsce stref, w których byłyby możliwe uprawy GMO, ale pod warunkiem uzyskania zgody ministra środowiska. Tyle że aby tę zgodę uzyskać, trzeba spełnić wiele wyśrubowanych wymogów, w tym m.in. uzyskać pisemne zgody właścicieli albo użytkowników wieczystych terenów położonych w promieniu 3 km. Wystarczy krótkie wyliczenie, by dojść do wniosku, że to warunki zaporowe. Jeżeli pole ma wymiary 100 m na 100 m (czyli jeden hektar ) – to leżąca w odległości 3 km od granic gruntu strefa obejmowałaby, lekko licząc, 2900 ha. Biorąc pod uwagę, że przeciętne polskie gospodarstwo ma nieco ponad 11 ha, to taki rolnik musiałby uzyskać pisemne zgody od ok. 270 gospodarzy. Konia z rzędem temu, komu uda się uzyskać taką jednomyślność. Ale nawet jeśli uda się tego dokonać (bo np. w okolicy będą wielkie farmy), to kolejną zaporą może się okazać obowiązek przedstawienia dokumentacji potwierdzającej, że uprawa nie będzie mieć negatywnego wpływu na bezpieczeństwo środowiska. Obowiązek uzyskania pozytywnej opinii ministra rolnictwa czy rady gminy to przy tym drobiazg.
Tak więc jest w tym działaniu PiS sens: oficjalnie zezwoli na tworzenie stref, czym wypełni wymogi Komisji Europejskiej, która grozi Polsce karami, i uczyni zadość wyrokowi Trybunału Sprawiedliwości UE. Ale jednocześnie zrobi to tak, że zapis ten pozostanie martwy! Biorąc pod uwagę naszą polską narodową przywarę – kłótliwość - łatwiej będzie uzyskać zgodę na postawienie wiatraka niż na uprawę 1 ha modyfikowanej genetycznie kukurydzy.