Innowacje, innowacje, innowacje... Gdyby przeciągnąć tę wyliczankę do końca tekstu, otrzymalibyśmy skróconą wersję strategii rozwoju Polski. W Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju termin „innowacje”, odmieniany przez przypadki, występuje 111 razy, podczas gdy „wzrost gospodarczy” lub „wzrost PKB” występują o połowę rzadziej.
Parę dni temu zakończył się w Warszawie kongres innowacji, na którym wystąpiło trzech polskich premierów (jeden główny i dwóch wice) oraz trzech premierów zagranicznych (z Czech, ze Słowacji i z Węgier). Nadanie takiej rangi innowacjom cieszy, szkoda może tylko, że prelegenci sektora prywatnego generalnie stanowili mniejszość.
Jeżeli priorytet, jaki został nadany innowacjom przez polityków, będzie skorelowany z realnym rozwojem, to możemy z ogromnym optymizmem patrzeć w przyszłość. Ale zanim to nastąpi – trzy obserwacje dotyczące innowacji.
Pierwsza i najprostsza – determinacja w promocji innowacyjności wcale nie jest oznaką nowoczesności. O innowacyjności bardzo dużo mówiono w PRL, choć wtedy nazywano to nieco inaczej. Częścią planu sześcioletniego była promocja tzw. racjonalizatorstwa i zachęcanie pracowników do proponowania własnych rozwiązań zwiększających efektywność produkcji. Klub racjonalizatorów z Tomaszowa, opisany przez jedną z kronik filmowych, w 1951 r. wprowadził 124 usprawnienia racjonalizatorskie – niektóre bardzo ciekawe. W 1988 r. Leszek Miller, wschodząca gwiazda PZPR, mówił w wywiadzie (łatwo znaleźć w internecie), że celem Polski powinno być dogonienie świata pod względem wydajności. Słowo „innowacje” pojawiło się później, ale marzenia o wielkim postępie i wyższej efektywności towarzyszą Polakom od bardzo dawna.
Obserwacja druga – rola start-upów i przełomowych technologii w innowacjach bywa przeceniana, a rola dużych firm i usprawnień inkrementalnych niedoceniana. Zaczynamy mieć w Polsce bzika na punkcie start-upów. Tymczasem ogromna większość innowacji powstaje w firmach średnich i dużych, które mają wolne zasoby do finansowania rozwojowych i ryzykownych przedsięwzięć.
Badanie opublikowane na początku roku przez ekonomistów z Uniwersytetów Chicago i Stanforda – Petera Klenowa, Chang-Tai Hsieha i Daniela Garcia-Macia – pokazało, że aż 88 proc. wzrostu produktywności w amerykańskiej gospodarce pochodzi od firm istniejących, a tylko 12 proc. od firm nowo powstających. Co więcej, 75 proc. wzrostu innowacyjności pochodzi z ulepszania istniejących produktów, a tylko 25 proc. z nowych produktów i przełomowych technologii. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że gospodarkę pchają do przodu małe unowocześnienia w dużych firmach. Łatwo to zresztą zobaczyć na konkretnych przykładach. Świat w erę komputerów wprowadzały start-upy, takie jak Intel, Microsoft czy Apple. Ale ogromna część unowocześnień w tej dziedzinie od lat 80. była wprowadzana przez duże korporacje, w które przekształcili się pierwsi innowatorzy.
Start-upy są ważne. Ale trzeba zaakceptować, że główny ciężar rozwoju innowacyjności i produktywności Polski będą na swoich barkach niosły duże firmy prywatne. To ich rozwój powinien być w centrum uwagi strategii gospodarczej.
Obserwacja trzecia – innowacje nie są spektakularne, nie są widoczne gołym okiem i powstają w ciszy. Jest masa wskaźników, które w namacalny sposób mają pokazać innowacyjność kraju, jak wydatki na badania i rozwój, liczba patentów, liczba międzynarodowych publikacji naukowych, odsetek firm wprowadzających nowości produktowe czy procesowe itd. Decydentom wydaje się zatem, że promocja innowacyjności polega na dążeniu do podniesienia któregoś z tych wskaźników – na przykład wydatków na badania i rozwój do 2 proc. PKB. Jednak najważniejsza, o ile nie jedyna, miara innowacyjności kraju to wzrost gospodarczy, a szczególnie wzrost produktywności, mierzony na przykład jako PKB na pracownika lub wydajność wykorzystywania przez firmy zasobów ludzkich i kapitałowych.
Polska przez dwie dekady po transformacji notowała bardzo wysoki wzrost produktywności, choć mieliśmy bardzo niskie nakłady na badania i rozwój, mało patentów, mało komercjalizacji badań i mało międzynarodowych publikacji naukowych. Rozpowszechniła się teza, że jesteśmy krajem mało innowacyjnym, co nie mogło być prawdą w sytuacji, gdy notowaliśmy jeden z najwyższych wzrostów produktywności w Unii Europejskiej i byliśmy bardzo wysoko w porównaniu z krajami na analogicznym poziomie rozwoju. Każdy nowy proces w firmie, który powoduje, że rośnie wartość dodana (płace pracowników plus wynik operacyjny) w przeliczeniu na pracownika i ilość kapitału, jest innowacją. Takich innowacji w Polsce jest masa na każdym kroku, ale po prostu nie da się ich łatwo ująć wskaźnikami, które kochają analitycy i politycy.
Warto jednak zwrócić uwagę, że niektóre mierniki produktywności zaczynają od paru lat wykazywać tendencję niepokojącą. GUS opublikował w lutym badanie, w którym pokazał, że dynamika produktywności mierzonej przez wydajność wykorzystania zasobów ludzkich i kapitałowych (tzw. TFP – total factor productivity) od kilku lat w Polsce jest... ujemna. Wprawdzie sam spadek dynamiki produktywności to zjawisko globalne, ale najgorsze jest to, że według GUS jesteśmy w tej mierze znacznie gorsi niż inne największe kraje UE, jak Niemcy, Francja, Włochy czy Wielka Brytania. Jest kilka hipotez, dlaczego tak się dzieje: przerosty zatrudnienia w administracji i spółkach kontrolowanych przez państwo, niska efektywność inwestycji infrastrukturalnych, spowolnienie przemian strukturalnych w rolnictwie, osłabienie napływu kapitału zagranicznego...
Wielu ekonomistów ma wątpliwości metodologiczne dotyczące wskaźnika TFP. Nie wnikając w nie, można postawić tezę, że ryzyko, przed jakim stoi gospodarka, jest zupełnie inne niż przedstawiane przez polityków (różnych opcji) – wyzwaniem dla Polski nie jest jakieś magiczne zwiększenie innowacyjności, ale utrzymanie tempa postępu na dotychczasowym poziomie. To zadanie mało spektakularne, ale bardzo trudne do wykonania.