Każdy projekt IT, który trwa dłużej niż rok, trzeba wyrzucić do kosza - mówi w wywiadzie dla DGP Linnar Viik, były doradca estońskiego rządu ds. informatyzacji. Był gościem Kongresu Innowatorów Europy Środkowo-Wschodniej.
W tym roku Polacy będą mogli skorzystać z nowego udogodnienia – przy składaniu PIT-u online fiskus uzupełni za nas deklarację, a my ją tylko sprawdzimy. Od ilu lat Estończycy korzystają z takiego rozwiązania?
Od siedemnastu. Włączając w to moje dochody z zagranicy, a także odpowiednie ulgi podatkowe i świadczenia socjalne.
Linnar Viik – były doradca estońskiego rządu ds. informatyzacji. Był gościem Kongresu Innowatorów Europy Środkowo-Wschodniej / Dziennik Gazeta Prawna
Czy Estonia jest tak bardzo do przodu, czy po prostu cała reszta świata jest tak zapóźniona?
Teraz pracujemy nad rozwiązaniem, dzięki któremu dochody kierowców Ubera będą automatycznie deklarowane do fiskusa.
Jak to się właściwie udało?
To kwestia priorytetów. Po upadku ZSRR nie stać nas było na budowę biurokracji, a dzięki IT jeden urzędnik jest w stanie wykonywać pracę kilku osób. Pomogło nam również to, że już na początku lat 90. mieliśmy ludzi z odpowiednimi kompetencjami – pracowników Instytutu Cybernetyki czy wydziałów informatyki na uczelniach.
My też mieliśmy fachowców. A jednak nie wypełniam PIT-u przez sieć od 17 lat.
Wpływ na podejmowanie decyzji w kraju od samego początku mieli inżynierowie. Jeśli do rozwiązania problemu siadały cztery osoby, przynajmniej jedna była inżynierem.
Kto był spiritus movens tej cyfrowej rewolucji?
Nie odpowiadała za to jedna osoba. Nigdy nie mieliśmy np. resortu odpowiedzialnego za IT. Te kompetencje są podzielone pomiędzy różne ministerstwa; każde z nich ma swojego szefa działu IT, a ci współpracują ze sobą.
Zdumiewa mnie, jak szybko wdrażaliście kolejne usługi w e-administracji. Dzisiaj jest ich chyba ponad 900.
W czasach, kiedy doradzałem naszemu premierowi, obowiązywała jedna zasada: każdy projekt IT, który trwa dłużej niż rok, trzeba wyrzucić do kosza.
To brzmi jak marnotrawstwo. Nie lepiej już dokończyć?
Jeśli firma proponuje rządowi stworzenie jakiejś usługi w e-administracji, to zawsze na bazie obecnie dostępnej technologii. A ta przecież jest obecna na rynku od kilku lat. Jeśli więc pracuje nad usługą rok, dwa czy trzy, to w efekcie rząd otrzyma starą technologię.
Kiedy informatyzowano Zakład Ubezpieczeń Społecznych – instytucję odpowiedzialną za sporą część systemu zabezpieczenia socjalnego – trwało to ponad dekadę i ostatecznie kosztowało prawie miliard euro. A w Estonii?
Około miliona.
Jedną tysięczną tego, co u nas?
Nawet mniej. O ile dobrze pamiętam, odpowiedzialna za projekt minister spraw socjalnych musiała złożyć rezygnację, ponieważ był opóźniony o trzy miesiące. Zakładano, że powstanie w dziewięć.
U nas byłoby to chyba niemożliwe.
Nasze szczęście polega na tym, że nigdy nie mieliśmy takich pieniędzy. Jeśli ma się dużo pieniędzy, zaczyna się myśleć w dużych kategoriach. A trzeba myśleć w małej skali, zgodnie z metodą „agile”, popularną szkołą zarządzania projektami w firmach informatycznych. Duże projekty dzielić na małe kawałki.
Największa korzyść z informatyzacji administracji publicznej?
Chociażby obniżka podatków. Jeśli się zrobi coś takiego, należy być pewnym, że zbierze się wszystkie należne pozostałe podatki. Do tego służy IT.
E-usługi dla ludności niosą ze sobą ryzyko, że nie będą w stanie skorzystać z nich osoby bez umiejętności obsługi komputera.
Dlatego pod koniec lat 90. mieliśmy wielki program podnoszenia kompetencji cyfrowych. Jego organizację i koszt wzięły na siebie prywatne firmy: banki, telekomunikacja etc. Rozumiały, że klient cyfrowy jest dla nich cenniejszy niż zwykły. Robiły to jednak pod warunkiem: rząd musi pchać cyfryzację do przodu. Ludzi przekona się do komputerów, jeśli będzie można załatwić na nich nie jedną czy dwie sprawy, ale cały pakiet.