Simon Kuznets od początku lojalnie o tym niebezpieczeństwie ostrzegał. Były lata 30. XX w. i późniejszy ekonomiczny noblista przedstawiał przed Kongresem USA nowatorski sposób szacowania rozmiaru gospodarki za pomocą PKB.
Kuznets mówił (a potem pisał), że zabawki, którą wymyślił, nie wolno traktować jako niezawodnej. Bo PKB wielu ważnych dziedzin życia nie uwzględnia. A jednym z najbardziej niepokojących „martwych punktów” jest tzw. rachunek produkcji domowej. Czyli wszystko to, co robimy w domu. Poza rynkiem.
Problem wcale nie jest taki błahy. Jest taki (owszem seksistowski i trochę czerstwy) dowcip. Jak w niezawodny sposób profesor ekonomii może przyczynić się do skurczenia gospodarki? Wystarczy ożenić się ze swoją pomocą domową. W wyniku czego prace domowe, które były opłacane i wchodziły do PKB, teraz wykonywane będą darmowo, więc rachunek narodowy go nie uwzględni. No, chyba że rzecz działaby się wśród rolników i dotyczyła pracy w gospodarstwie. Bo akurat ta część produkcji domowej jest do PKB wliczana (tak się kiedyś umówili statystycy).
Czy naprawdę nie ma sposobu, by różnego rodzaju prace domowe w rachunku narodowym uwzględnić? Owszem, takie sposoby są. A kolejne pokolenia krytyków starego PKB naciskają na to, by produkcję domową uwzględniać. Na przykład za pomocą tzw. rachunków satelickich. Dzięki którym PKB będzie obudowany zestawem dodatkowych mierników pozwalających zobaczyć pełen obraz gospodarki. Działająca kilka lat temu we Francji komisja Sena-Stiglitza (od nazwisk zasiadających w niej noblistów) porównała to nawet do stworzenia czegoś na kształt deski rozdzielczej w samochodzie. Na której oprócz prędkościomierza są jeszcze przecież licznik obrotów, wskaźnik paliwa oraz inne rozliczne kontrolki.
Taki rachunek satelicki już gdzieniegdzie się stosuje. Najważniejszym jego elementem jest wartość nieodpłatnej pracy domowej. I tak na przykład w Stanach Zjednoczonych w 2014 r. jej wartość wyniosła 23 proc. PKB. A przy okazji historyczne dane pokazują wyraźny trend – ilość nieodpłatnej pracy domowej w krajach takich jak Ameryka mocno się zmniejszyła. Jeszcze w 1965 r. wynosiła 37 proc. PKB.
A teraz te same dane dla kraju z drugiej ligi rozwiniętego świata. Czyli dla Polski. Według szacunków Marty Marszałek z SGH w 2011 r. wartość pracy wykonanej na własny użytek przez gospodarstwa domowe wyniosła 42 proc. PKB. Rozbijmy to na podkategorie. Najwięcej prac domowych pochłania wyżywienie (39 proc.). Wiadomo, Polacy jako naród w przeważającej części ubogi, nie mają nawyku jedzenia na mieście. Jeśli już, to coś drobnego, w przelocie.
Zaraz potem idzie sprzątanie (38 proc.). W sumie więc obiady i odkurzacz to jakieś 70 proc. całej puli prac domowych. Kolejna pozycja to zadania opiekuńcze. Nad dziećmi, jak i osobami starszymi (13 proc.). Pranie (5 proc.), zwierzęta (2 proc.) i wolontariat (4 proc.) to już pozycje marginalne.
To, że Polacy sporą część swojej aktywności poświęcają na zadania pozarynkowe, nie zaskakuje. To pochodna niskich zarobków, słabości instytucji państwa dobrobytu (które mogłoby nieco odciążyć zwłaszcza w opiece) oraz patriarchalnej kultury sprawiającej, że większa część obowiązków ląduje na barkach kobiet. Taka sytuacja rodzi też realny problem. W kapitalizmie wszak liczy się to, co można wycenić. A jeżeli czegoś nie można wycenić (i umieścić w PKB), to znaczy, że się tego nie szanuje. Bo jest darmowe. Warto od czasu do czasu pokłócić się z tym błędnym przeświadczeniem. Choćby za pomocą zaprezentowanych tu danych. ⒸⓅ
W jaki sposób profesor ekonomii może się przyczynić do skurczenia gospodarki? Wystarczy, że ożeni się ze swoją gosposią. W wyniku tego prace domowe, które były opłacane i wchodziły do PKB, teraz wykonywane będą darmowo, więc rachunek narodowy ich nie uwzględni