Do 2020 r. co najmniej sto nowych umów w formule partnerstwa publiczno-prywatnego, wartych ponad 11 mld zł – taki cel na najbliższe lata wyznaczył sobie resort rozwoju. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu PiS chciał PPP... zlikwidować.
Jest 7 marca 2007 r. Pierwszy rząd PiS. W Sejmie trwa debata nad wotum nieufności wobec ówczesnego ministra transportu Jerzego Polaczka. Głos zabiera Jarosław Kaczyński: „Otóż, panie i panowie z Platformy Obywatelskiej, tu jest między nami zasadniczy spór. My chcemy ten mechanizm [PPP – red.] zlikwidować. Nas interesy różnych panów, których nazwisk nawet tutaj nie można wymienić, (...) kompletnie nie interesują. My nie mamy zamiaru kontynuować tego rodzaju rozwiązań zarówno instytucjonalnych, jak i pozainstytucjonalnych, które świetnie im służyły, ale które zupełnie nie służyły interesowi społecznemu” – grzmiał z sejmowej mównicy prezes PiS.
Działo się to niemal dekadę temu. Ale mimo to wydawałoby się, że gdy pod koniec 201 5 r . PiS powrócił do władzy, dni formuły partnerstwa publiczno-prywatnego będą policzone. Okazuje się jednak, że jest zupełnie odwrotnie, a resort Mateusza Morawieckiego zamierza tchnąć w PPP drugie życie. Tak wynika z założeń jednego z kluczowych dokumentów Ministerstwa Rozwoju, czyli „Polityki rządu w zakresie rozwoju partnerstwa publiczno-prywatnego”.
Niewtajemniczonym przypomnijmy, że plan zakłada co najmniej 100 nowych umów PPP w latach 2017–2020 (wzrost o ok. 45 proc. w stosunku do nowych umów zawartych w latach 2013–2016). Dodatkowo łączna wartość nakładów inwestycyjnych tych umów powinna wynieść co najmniej 11,5 mld zł (wzrost o 200 proc. w stosunku do wartości umów zawartych w latach 2013––2016). Plan zakłada wszczęcie przez sektor rządowy co najmniej 10 postępowań mających na celu wybór partnera prywatnego. Większa ma być także efektywność tych poszukiwań. Dziś średnio co trzecie ogłoszenie o wyborze partnera kończy się podpisaniem umowy PPP. Do 2020 r. wskaźnik ten ma wzrosnąć do 40 proc.
Czego to w tej rządowej strategii nie ma. Będą szkolenia, dobre praktyki, dobrowolne opiniowanie projektów. Wszystko, by partnerom publicznym i prywatnym żyło się lepiej. Jest też kilka nowości, np. plan stworzenia systemu poręczeń i gwarancji, co zmniejszyłoby koszty inwestycji w formule PPP. Zdjęłoby to też dużą część ryzyka ekonomicznego z podmiotu prywatnego. To dobrze, bo próba przerzucania ryzyka na partnera przez stronę publiczną była do niedawna główną blokadą dla inwestycji w PPP. Teoretycznie takich gwarancji i poręczeń mógłby udzielać BGK lub Skarb Państwa, np. Ministerstwo Finansów. Pomysł dobry, choć trzeba pamiętać o czymś takim jak niedozwolona pomoc publiczna, na co Komisja Europejska ma alergię. Ale wierzę, że wicepremier Morawiecki otacza się mądrymi ludźmi, którzy wszystkie unijne kruczki będą w stanie przewidzieć.
Kolejny ciekawy instrument to „negatywny test PPP”. Ma dotyczyć wszystkich inwestycji państwowych wartych więcej niż 300 mln zł. W skrócie chodzi o to, że jeśli jakaś instytucja będzie szykowała duże przedsięwzięcie, wpierw powinna się wytłumaczyć, dlaczego nie zamierza go realizować w formule PPP.
Też fajnie. Tylko pytanie: kogo będzie to realnie dotyczyć? Instytucje rządowe na polu PPP nie mają specjalnych osiągnięć. Jak do tej pory, jedyny rządowy projekt zrealizowany w tej formule to budowa nowej siedziby sądu w Nowym Sączu (inwestycja zakończy się w I kw. 2018 r. lub szybciej). Reszta projektów to inwestycje samorządowe – a to jakiś kompleks basenowy, a to parking, jeszcze gdzie indziej szpital, przebudowa budynku publicznego itd. Przy okazji pozwoliłem sobie przestudiować rządową bazę projektów PPP (stan na 15 listopada br.). Jest na niej 110 pozycji – projektów wciąż realizowanych lub zakończonych. Ile z nich wartych jest więcej niż 300 mln zł? Całe siedem, np. inwestycja w spalarnię śmieci w Poznaniu (925 mln zł), projekt „Internet dla Mazowsza” za ponad 458 mln czy oczyszczanie ścieków komunalnych z terenu gminy Konstancin-Jeziorna (usługa wyceniana na ok. 338 mln zł).
Wątpliwości się mnożą. O ile dobrze kojarzę, w Polsce wciąż obowiązuje coś takiego jak autonomia finansowa samorządów. To wójt lub burmistrz musi zdecydować, jaka formuła inwestycyjna jest najbardziej optymalna dla budżetu gminy. To on potem ponosi odpowiedzialność za podejmowane decyzje, np. przed regionalną izbą obrachunkową czy CBA. Trudno wobec tego im cokolwiek narzucić.
Trzecia sprawa to samo nastawienie samorządowców. Do tej pory większość z nich unikała PPP, obawiając się zarzutów – zarówno tych politycznych, jak i prokuratorskich. Bo dlaczego ta firma, a nie inna? Dlaczego tak drogo? Czemu dobro publiczne powierzamy jakiemuś prywaciarzowi? I tak dalej. Atmosfery współpracy na pewno nie budują kontrole CBA w samorządach – z reguły u działaczy opozycyjnych i chyba trochę zbyt często kończące się dętymi zarzutami.
To samo dotyczy przedsiębiorców. Czemu mieliby iść na rękę Jarosławowi Kaczyńskiemu, który jeszcze niedawno oskarżał ich o to, że nie inwestują, bo tęsknią za dawnym układem politycznym? Osoba Mateusza Morawieckiego wcale nie musi na nich zadziałać jak magnes. Dla przedsiębiorców wicepremier to teraz postać trochę schizofreniczna. Na mieście krąży żart, że do obiadu jest ministrem rozwoju – wprowadzającym ułatwienia dla biznesu czy planującym uproszczenia w funduszach unijnych. Po obiedzie staje się ministrem finansów, który nakłada gorset na wszystkich przedsiębiorców, by spośród nich wyłapać tych, którzy wyłudzają VAT. Albo wymyśla nowe podatki.
Ale fakty są nieubłagane. Wskaźniki gospodarcze nie rysują się tak różowo, jakby chciał rząd, na co zwracaliśmy uwagę na łamach DGP. Nie wiemy, czy Jarosław Kaczyński zmienił zdanie o PPP od 200 7 r . Wtedy partnerstwo sprzyjało „różnym panom”. Widocznie teraz ci tajemniczy panowie stali się bardziej „nasi”. ⒸⓅ
Resort Mateusza Morawieckiego zamierza tchnąć w PPP drugie życie