Ekonomiści nie rozumieją pracy. I być może stąd wynika bardzo wiele naszych kłopotów z gospodarką.
Bardzo ciekawy w swoich przemyśleniach ekonomista i publicysta Noah Smith poczynił interesujące odkrycie. Napisał ostatnio, że dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo błędnie jego koledzy ekonomiści patrzyli (patrzą?) na pracę. Widząc w niej zjawisko finansowe. Liczone medianą dochodu gospodarstwa domowego, popytem czy pensją. Tym samym ekonomia ostentacyjnie ignorowała przez całe dekady dorobek innych nauk (np. socjologii czy politologii), pokazujący, że praca to zdecydowanie więcej niż tylko czysty dochód. To również pewien etos, wyznacznik statusu społecznego czy horyzont wyznaczający poglądy polityczne (ludzie wykonujący podobne zawody zazwyczaj głosują podobnie).
U ekonomistów na ten temat jednak raczej cisza. Nie licząc paru prac (choćby Blanchflower i Oswald, 2002) pokazujących, że posiadanie pracy znacząco podnosi poziom zadowolenia z życia. Nawet w społeczeństwach, które nie zostawiają bezrobotnych samym sobie. I to nie jest wcale zadowolenie rosnące proporcjonalnie do poziomu zarobków.
Smith pisze, że zrozumiał ślepotę ekonomistów przy okazji amerykańskich wyborów prezydenckich 2016 r. Jednym z jego fenomenów był przecież triumf Donalda Trumpa w amerykańskim Pasie Rdzy (Rust Belt), a więc obszarze, który najmocniej odczuł skutki deindustrializacji oraz globalizacji. Tu nie chodziło o to, że są to obszary największej biedy (bieda w Ameryce idzie bardziej po liniach rasowych). Klasy pracujące z środkowego zachodu USA głosowały na Trumpa, bo mówił o pracy. Nie o ulgach, zasiłkach albo szkoleniach. Właśnie o pracy. Czy ją faktycznie dostarczy, to już zupełnie inna sprawa. Na tym etapie mówimy o obietnicy. I o tym, że republikanin trafił w sedno tego, czego olbrzymiej części amerykańskiego społeczeństwa przez lata brakowało.
Proszę zauważyć, że zwrócenie uwagi, iż praca to nie tylko pieniądze, przypomina otwarcie drzwi do wielkiej politycznej debaty. Za tymi drzwiami można bowiem pójść w różne strony. Można skręcić maksymalnie w prawo. I powiedzieć, że skoro praca jest ważniejsza niż płaca albo warunki zatrudnienia, to głównym wskaźnikiem, który powinien nas interesować, jest poziom zatrudnienia (gdy chodzi o mężczyzn, to jest on w USA faktycznie o jakieś 20 proc. niższy niż w 1948 r.). Należy więc deregulować, uelastyczniać i osłabiać pozycję pracownika, byle tylko stworzyć w gospodarce nowe etaty. Tylko że wtedy dokładnie lądujemy w schemacie, który doprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy dziś. Dostajemy pracownika słabego i wyzyskiwanego. My w Europie Środkowo-Wschodniej dokładnie to w minionym 25-leciu przerabialiśmy. Czy polecamy? Ja nie polecam.
Wypada więc doradzać Smithowi (i innym ekonomistom drążącym temat), by łaskawszym okiem spojrzeli na ścieżkę prowadzącą w lewo. Tutaj się pracę docenia, ale jej nie fetyszyzuje. Jest ona nie tyle celem, ile drogą do wyemancypowania człowieka. Żeby mógł osiągnąć więcej człowieczeństwa niż mu na to zazwyczaj kapitalizm pozwala. Wysiłki idą więc raczej ku temu, by zadowolenie z pracy było rozdzielone bardziej sprawiedliwie niż dotychczas. To znaczy, żeby nie było tak, że praca dająca pewny zarobek i możliwość samorealizacji była przywilejem tylko dla elit. A reszta albo musi pomiędzy tymi wartościami wybierać. Albo (jak niższe klasy w Polsce) nie ma dostępu ani do jednego, ani do drugiego.